28/05/2016

apeiron (rozdział 31)

Unexpected



B-BOMB

                Przyglądałem się kumplowi z pokoju, bo i tak nie było tu nic lepszego do roboty. Mogłem oczywiście zabrać się za coś uznawanego ogólnie za pożyteczne, poczytać, pouczyć się, ewentualnie posprzątać, tylko po co? Po co, skoro i tak za kilka dni opuszczę to miejsce. Nie obchodziło mnie nic innego. Chociaż nie wiedziałem jeszcze, co będę robić, jak odzyskam wolność, cieszyłem się, jakbym zgarnął główną wygraną na loterii. Tym, czego przede wszystkim potrzebowałem był spokój. I prywatność. Tych dwóch rzeczy brakowało mi przez ostatnie miesiące. I wiedziałem, że jak już opuszczę ośrodek psychiatryczny, będzie mi brakować czegoś, a raczej kogoś, jeszcze. Ta osoba pojawiła się w drzwiach w momencie, kiedy kumplowi z pokoju znudziło się celowanie w ściany papierowymi, oślinionymi kulkami i zaczął nucić hymn narodowy. Pielęgniarka zignorowała to, po prostu stała w drzwiach i zwróciła się do mnie:
  - Gość do ciebie przyszedł.
  - Mama? - zapytałem.
Odpowiedziała, że nie i żebym sam zobaczył. Poszedłem do pokoju odwiedzin, doznając dziwnego uczucia, jakbym już kiedyś przeżył coś podobnego. Przy stoliku i kubku z kawą siedział i czekał na mnie Yukwon. Przez chwilę, naprawdę krótką chwilę, pożałowałem, że bez Naeun. Szybko się opanowałem i zająłem miejsce obok mojego... kogo? Byliśmy przyjaciółmi. Chyba. W zwykłym "chyba" jest sama niepewność. No proszę, jestem bliski opracowania swojej teorii filozoficznej.
  - Cześć - powiedziałem.
  - Cześć - powtórzył U-Kwon - kiedy wychodzisz?
  - Przyszedłeś specjalnie, żeby o to zapytać? Czy jak? Wydawało mi się, że ostatnio wszystko sobie wyjaśniliśmy.
Yukwon zamilkł, popił kawą, zastanowił się długo, zanim odpowiedział:
  - Nie zrozum mnie źle. Przyszedłem cię ostrzec. Chodzi o gang. Apeiron już nie istnieje. Jedyne co nam pozostało to się poddać i zwrócić pieniądze. Zico nie wiem gdzie jest, P.O jest w Japonii, Kyung niedługo też tam jedzie. Zostaliśmy tylko my: ja i ty, Taeil i Jaehyo. Powinniśmy być ostrożni. Mimo wszystko ci kolesie, z którymi wydawało nam się, że możemy wygrać, to prawdziwa mafia. Oni nie wybaczają, nieważne czy ich przeprosimy i oddamy pieniądze. Chcę ci coś powiedzieć, lepiej byłoby, gdybyś nie wychodził z ośrodka, dopóki sprawa się nie uspokoi.
U- Kwon, odkąd sobie przypominam, był wyjątkowo zagadkowym człowiekiem. Pozorna obojętność i podświadoma wrażliwość. Jaka z tych cech przemawiała przez niego w tym momencie? Nie byłem pewien jego intencji. Czasami nie byłem pewien i swoich osobistych. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć i wybuchłem śmiechem, głośnym, niepohamowanym, jak po usłyszeniu dobrego kawału.
  - Tak to sobie wymyśliliście Przyjść i udawać, że chcecie udzielić mi wsparcia, a tak naprawdę wykorzystać moje zaufanie, by zatrzymać mnie tutaj i w dodatku zachować wizerunek troskliwych przyjaciół?
  - To sprawa gangu. Naeun nie wie, że tu przyszedłem. Nie wie, że jesteśmy w takim wielkim niebezpieczeństwie.
  - Wzruszające. Powinienem się popłakać?
  - Minhyuk, jesteś niesprawiedliwy. Wiele osób cię zawiodło, rozumiem. Ale to nie tak, żeby nie było nikogo, kto chce dla ciebie dobrze. Jesteś moim przyjacielem, choćby się waliło i paliło. Bo... jak próbowałeś się zabić i jak Naeun przecięła sobie żyły... ostatecznie uratowałeś ją.
Podniosłem się z westchnieniem.
  - Zaraz mam podwieczorek.
  - Zastanów się jeszcze - poprosił U-Kwon, wstając.
  - Jedziemy z mamą do rodziny w Toronto. Nie musisz się obawiać, stamtąd już wam nie przeszkodzę w wiciu miłosnego gniazdka.
Po tych słowach wyszedłem z pokoju odwiedzin, zostawiając Yukwona z zimną kawą.

***

                Kilka dni później byłem spakowany i całkowicie pewien, że jedyne, czego chcę, to po prostu wyjść z psychiatryka. Ta pielęgniarka, która od pierwszego dnia tutaj skradła mi serce i tak obiecała utrzymywać ze mną kontakt. I ja jej wierzyłem. Siedziałem spakowany na łóżku, kiedy przyszła moja mama i przywitała mnie uściskiem. Wyglądała na podekscytowaną. Wszystkich zagadywała i krzątała się energicznie po pokoju, sprawdzając czy czegoś nie zapomniałem spakować. Przejmowała się drobiazgami, w przeciwieństwie do mnie. Tak długo czekałem na ten moment, że gdy wreszcie przyszedł, nie wiedziałem, jak się zachować. Postanowiłem zostawić mamie pożegnania z lekarzami i innymi osobami z ośrodka. Ja tylko przechodziłem obok, kiwając głową. Odpowiadali tym samym. Pośrodku głównego korytarza zauważyłem mojego kumpla z pokoju i powiedziałem "cześć". Nie doczekałem się odpowiedzi, był skoncentrowany na zwijaniu i rozwijaniu rolki papieru toaletowego. Przed ośrodkiem mama zaprowadziła mnie do samochodu swojej przyjaciółki. W jej domu mieszkała odkąd podpaliłem mieszkanie i ja też mam się tam dziś wprowadzić, zanim nie wyjedziemy do Toronto. Po drodze słuchaliśmy radia i niewiele gadaliśmy. Wydawało mi się, że przyjaciółka mamy czuje się skrępowana w mojej obecności i dlatego zamilkła. Chyba mogłem to zrozumieć - wyszedłem z wariatkowa. W domu sytuacja trochę się poprawiła. Siedzieliśmy przy stole i piliśmy z powodu mojego powrotu. Mama poszła spać do swojej przyjaciółki i oddała mi pokój, który wcześniej zajmowała. Byłem zmęczony i szybko się położyłem. Przyśniła mi się moja ulubiona pielęgniarka. Patrzyliśmy na siebie z dwóch stron fontanny w centrum Seulu. To był przyjemny sen.
                Później wydarzyło się kilka nieprzewidzianych rzeczy. Kyung, nie żegnając się z nikim, spierdolił do Japonii. Taeil stanowczo odmówił oddania pieniędzy członkom gangu. Nie mogliśmy nic na to poradzić, kasa i tak była na jego rachunku bankowym. Yukwon i Jaehyo powtarzali mu, że to niebezpieczne, nie słuchał. Skończyło się tak, że się wszyscy pokłóciliśmy. Jeszcze tego dnia zadzwoniła Naeun i poprosiła mnie, żebyśmy się spotkali. Późno wieczorem siedzieliśmy w jednej z kawiarni w Seulu i piliśmy sok pomarańczowy.
  - Minhyuk, porozmawiaj z Taeilem - to były jej pierwsze słowa po tym, jak wybraliśmy stolik.
Zupełnie mnie zatkało.
  - Co?
  - Jak nie oddacie tych pieniędzy, to zginiecie, prawda? - zapytała i rozpłakała się.
Te łzy ściskały mi serce. Ale mimo to, pozostałem niewzruszony, po prostu byłem okropny.
  - O kogo się martwisz? O mnie, czy o Yukwona?
  - Jak możesz o to pytać?! Myślisz tylko o sobie, a ja o was wszystkich.
Płakała i popijała sok. Przesiedzieliśmy tak całą wieczność. Wiedziałem, że jeżeli się nie odezwę, będziemy tu siedzieć do rana. Wyciągnąłem rękę i pogłaskałem ją po policzku.
  - Nie rycz, Naeun. Pogadam z Taeilem.
Odpowiedziała uśmiechem. Niesamowite jak szybko się rozchmurzyła. Podejrzewałem przez moment, że to był wymuszony płacz. Zapłaciliśmy i opuściliśmy kawiarnię. Rozstawaliśmy się na przystanku autobusowym. Zamiast wracać do Sabuk, pojechałem do fontanny w centrum miasta. Siedziałem na murku i zastanawiałem się, co powiedzieć Taeilowi. W pewnej chwili zatrzymała się przy mnie jakaś laska.
  - Przepraszam, czy my jesteśmy umówieni? - zapytała niepewnie i uśmiechała się.
Zmierzyłem ją szybko spojrzeniem, nie była w moim typie, to zdecydowało o odpowiedzi:
  - Nie. Przyszedłem tu tylko posiedzieć.
  - Aha.
Spacerowała jeszcze jakiś czas dookoła fontanny, wreszcie zrezygnowana poszła w kierunku przystanków autobusowych i wsiadła do podmiejskiej linii. Ja też postanowiłem wracać. Pogadam z Taeilem, naprawdę pogadam z Taeilem, powtarzałem sobie. Byłem gotowy zrobić to jeszcze dziś, dla świętego spokoju. Dla siebie. Dla nikogo. I dla Naeun. Przy osiedlu Taeila słychać było sygnały karetek, wozów strażackich i policji. Pełen najgorszych przeczuć podniosłem wzrok i wylądowałem na kolanach.
  - Nie! Nie! Nie!!! - powtarzałem.
Ten widok był mi znajomy, przez to jeszcze okropniejszy. 
Z mieszkania Taeila wydobywały się płomienie. Nie wiedziałem już, co się dzieje. Niespodziewanie znalazłem się w otoczeniu Yukwona, Jaehyo i Chorong. Wszyscy wyglądali na przerażonych. Policjanci kazali rozjeść się tłumom gapiów. My nie mieliśmy zamiaru się ruszyć. Dopiero gdy postraszyli nas aresztowaniem za przeszkadzanie w śledztwie (?), odsunęliśmy się kawałek. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Posypały się strzały. Oddawane przez policję i oddawane przez pojawiających się liczniej i liczniej zamaskowanych kolesi. Niebo jaśniało od ognia i kule huczały. Jak prawdziwa apokalipsa. Ale nie chodziło o to. Zrozumieliśmy, że jesteśmy w samym centrum policyjnej obławy na najniebezpieczniejszy w Seulu gang, z którym akurat przypadkowo zadarliśmy. W środku tego zamieszania pojawiła się jeszcze jakaś osoba. Widzieliśmy zapłakaną dziewczynę, jak przedzierała się przez walczących, w nocnej koszuli, kapciach, z potarganymi włosami i śpiewała piosenkę Presley'a:
I can't help falling in love with you...
Śpiewała jeszcze, kiedy zbłąkana kula trafiła ją w kolano i powaliła na ziemię, a jeden z policjantów pomagał jej dojść do ambulansu. Śpiewała i płakała jednocześnie. Przez cały czas. Wszyscy pomyśleliśmy, że jest szalona.

25/05/2016

school of hard knocks (prolog)

AN OFFER YOU CAN'T REFUSE


Min Dohee

                Chciałam po prostu przespać zażenowanie. Moja mama mawiała "co się stało, już się nie odstanie". Zapamiętałam to banalne stwierdzenie. Bo tu akurat mama się nie myliła. Skoro, co się stało, już się nie odstanie, powinnam chociaż postarać się wymazać to z mojej pamięci. Prawda jest taka: pierwszy raz w całym swym dwudziestodwuletnim życiu wybrałam się na randkę w ciemno. A ta randka nawet nie miała szans okazać się totalną klapą. Pan X (tak mam zamiar go nazywać, zakładając, że X kryje w sobie wszystkie najokropniejsze przekleństwa) po prostu nie przyszedł. Siedziałam w kawiarni sama i czekałam, aż wreszcie obawiając się, że z nerwów coś porozwalam (ok, mam 152 cm wzrostu, ale jak się zdenerwuję wstępuje we mnie siła średniowiecznego wojownika), wyszłam i pojechałam do domu. Niepotrzebnie powtarzałam sobie, że faceci pokroju pana X nie zasługują na babskie łzy, i tak przeryczałam całą noc. Myliłam się, jeżeli miałam nadzieję, że dzisiejszy dzień będzie lepszy. Obudziła mnie sekretarka taty, wpadając do mojego pokoju w tempie tornada.
- Panienko Dohee! Panienko Dohee! - krzyczała, jakby się naćpała.
- Powtarzałam ci milion razy, żebyś mnie nie nazywała "panienką", sekretarko Oh. I pukała, zanim wejdziesz do mojego pokoju. Mam nadzieję, że to coś ważnego, bo przypominam, że jest dziś niedziela, a w niedzielę zazwyczaj lubię się wysypiać.
- Panienko Dohee... przepraszam, panno Min, pan Min...
- Co z moim tatą?
Automatycznie podniosłam się do pozycji siedzącej, nie zważając na własny fatalny stan po przepłakanej nocy.
- Obawiam się... że - sekretarka Oh przeczesała palcami siwiejącą grzywkę.
- No gadaj wreszcie!
- Obawiam się, że znowu zachorował...
Wygrzebałam się z pościeli i popędziłam do pokoju taty. Nie musiałam nikogo pytać, czy tam go zastanę, słyszałam jego krzyki już z oddali. Sekretarka Oh ruszyła za mną. Wpadłyśmy do pokoju obie, w chwili gdy tata trzymał ręcznie malowany wazon kilka centymetrów od głowy sekretarza Kwang. Spanikowany sekretarz posłał mi błagające o pomoc spojrzenie.
- Tato! - zawołałam i przytuliłam go mocno, bardzo, bardzo mocno.
Wazon spadł na podłogę i roztrzaskał się.
- Dohee-ah - powtarzał tata i płakał.
- Ciii... - uspokajałam go - już dobrze, jestem tu, tato, jestem tu...

***

                Siedziałam przy śniadaniu z sekretarką Oh, Sekretarzem Kwang i doktorem Choi Myungsoo. Milczeliśmy. A ja straciłam apetyt, jeżeli wcześniej w ogóle go miałam.
- Doktorze Choi, proszę o opinię - powiedziałam.
Zastanawiał się, jakby szukał odpowiednich słów, by przekazać mi najgorszą wiadomość.
- Depresja twojego taty znowu się nasiliła...
- Depresja?! - wybuchłam po chwili i pozdrawiam swój zajebiście powolny refleks w tym momencie - tata nie wyglądał, jakby zmagał się z depresją, przeciwnie, trzymając wazon nad głową sekretarza Kwang wykazywał raczej objawy dzikiej furii - kontynuowałam.
- Na tym w istocie polega jego choroba. Od stanów niczym nieumotywowanego podekscytowania, poprzez ataki furii, do kompletnego załamania... nazywamy to depresją maniakalną, charakteryzującą się nieoczekiwanymi zmianami nastroju chorego.
Doktor Choi i jego skomplikowany dobór słów... No ale, powiedzmy, że zrozumiałam.
- Jak możemy mu pomóc? - zapytałam, zrezygnowana.
- Niech codziennie zażywa leki. Gdyby coś się działo, proszę do mnie dzwonić.
Aha, czyli jeszcze nic się nie dzieje. Doktor Choi dał nam wszystkim wskazówki, jak traktować tatę, życzył powodzenia i wyszedł. Zrozumiałam, że powinnam być uzbrojona w cierpliwość. Niestety, odziedziczyłam po kochanym tatusiu wybuchowy charakter. Zamknęłam się z sekretarzami w jego gabinecie i oznajmiłam:
- Uwaga, będę poważna. Chcę wiedzieć, czy tata ma w grafiku coś naprawdę grubego na najbliższy czas?
Sekretarka Oh zajrzała do swojego notatnika.
- Tak. Konkretnie na dziś. Kolacja z Shin Donghyunem w restauracji "Black&White" o 18.00. Shin Donghyun podobno ma dla pana Min jakąś propozycję.
- Shin Donghyun? - powtórzył sekretarz Kwang - czy to nie ten słynny MC Mong?
- Mówisz o tym raperze, co kazał wyrwać sobie kilka zębów, żeby nie iść do wojska?! - zaskoczyłam.
- Tak, o tym - potwierdził sekretarz Kwang.
Sprawdziłam, co z tatą. Znalazłam go zapłakanego nad zdjęciem mamy. Próbowałam z nim porozmawiać, niestety, w ogóle mnie nie słuchał. Zastałam sekretarzy jeszcze w gabinecie. Załamana, opowiedziałam o stanie taty.
- Mam zadzwonić do Shin Donghyuna i powiedzieć, że pan Min nie przyjdzie?
- Nie. Ja przyjdę, zamiast niego - postanowiłam - sekretarzu Kwang, proszę przygotować wieczorem samochód.



Shin Donghyun (MC Mong)

                Wsłuchiwałem się w  muzykę wypełniającą restaurację nastrojowym brzmieniem. Zastanawiałem się, dlaczego reżyser Min zaproponował tak okropne miejsce. Co mogła wskazywać i istotnie wskazywała nazwa - "Black&White" - wszystko było tutaj w kolorze czerni i bieli. A ja jak na przekór przyszedłem w fioletowych spodniach i niebiesko-żółtej, kraciastej koszuli. Nie zauważyłem zbliżającej się kelnerki, aż nie zatrzymała się przy mnie i nie zapytała z uśmiechem:
- Co dla pana?
- Dziękuję. Jeszcze na kogoś czekam.
Zapatrzyłem się na jej okrągłą pupę, jak odchodziła. W tym momencie przy moim stoliku zjawiła się wystrojona w letnią sukienkę panna, wyglądająca na nie więcej, niż kilkanaście lat i skomentowała moje zachowanie:
- Patrzenie na babskie tyłki to pana hobby, panie Shin Donghyun? Panie MC Mong? Dzień dobry. Jestem Min Dohee. Przychodzę tu w zastępstwie za mojego ojca.
- A co? Jesteś zainteresowana pokazaniem mi swojego?
- S... słucham?
- Przepraszam. Możesz wybaczyć mi tę małą uszczypliwość? To tylko żart, by rozładować atmosferę. Przez chwilę była naprawdę nie do zniesienia - podszedłem do dziewczyny i ucałowałem jej rękę - miło mi cię poznać, Min Dohee. Jestem Shin Donghyun. Siadaj, proszę.
Przysunąłem jej krzesło. Usiadła i przeglądała menu, jakby próbowała ukryć zażenowanie poprzednią sytuacją. Chciała "mieć wejście", ja ją zdominowałem.
- Może coś zamówimy, a zanim przyniosą nam jedzenie postaram się wytłumaczyć ci...
- Ok. Ja stawiam.
- Wchodzenie komuś w słowo to twoje kolejne hobby?
- Mam ich jeszcze wiele. Chciałabyś je odkryć?
- Hey, Shin Donghyun, czy ty mnie podrywasz?
- Myślisz, że taki brzydki i stary dziad, jak ja, odważyłby się podrywać taką uroczą istotkę...
- Nie jesteś... - zamilkła.
- Dokończ.
- Nie jesteś taki brzydki i stary.
- Wygląda na to, że to ty mnie podrywasz...
- Hey!!!
Wydarła się wystarczająco głośno, by spojrzeli na nas wszyscy klienci restauracji. W tym momencie zjawiła się też kelnerka.
- Czy mogę już przyjąć zamówienie? - zapytała.
- Poproszę bulgogi - powiedziała Dohee bez wahania, jakby już tu przyszła z postanowieniem, że zje bulgogi.
- Dla mnie także. Poproszę jeszcze butelkę dobrego, czerwonego wina.
Kelnerka przyjęła zamówienie i odeszła. Dohee oparła się łokciami o stolik i położyła podbródek na splecionych dłoniach.
- Shin Donghyun. Podobno masz do mojego taty jakąś propozycję. Niestety, tata się rozchorował, ale ja chętnie jej wysłucham.
- To propozycja zawodowa...
- Ja studiuję reżyserię.
Naszą rozmowę przerwało pojawienie się kelnerki z przystawkami. Podziękowaliśmy i zabraliśmy się za jedzenie. Przez jakiś czas milczeliśmy.
- Posłuchaj. Chcę stworzyć swój własny program telewizyjny. Coś na zasadzie programów surwiwalowych promujących przyszłe zespoły. Rozumiesz? Byłyby dwa boysbandy mieszkające w dormach oraz ludzie szkolący ich w śpiewie, tańcu, rapowaniu. Oprócz konkurencji muzycznych mieliby też inne, sprawnościowe, na myślenie, gry terenowe, wyzwania. Zdobywaliby punkty jako drużyna. Ci, którzy ostatecznie uzyskaliby ich więcej, zadebiutowaliby. Chcę stworzyć coś, co podbiłoby całą telewizję. I żeby twój ojciec wyreżyserował ten program.
- Nie wyreżyseruje go.
- Słucham?
Znowu przyszła kelnerka. Podała nam główne dania i butelkę wina. Nalała trochę do jednego z kieliszków i poprosiła o spróbowanie. Gestem wskazałem, by spróbowała Dohee. Przełknęła i skomentowała.
- Wino, jak wino.
Nie dodałem, że to jedno z wyjątkowo drogich win.
Odesłałem kelnerkę. Dohee zaczęła jeść, a ja przyglądałem się jej z ochotą, żeby na nią krzyknąć.
- O co ci chodzi? - zapytałem wreszcie.
- Mi? O nic. O co może mi chodzić?
- Po co tutaj przyszłaś? Jeżeli twój ojciec się rozchorował, powinien mnie powiadomić i umówić się na jakiś inny dzień. A ja mimo wszystko jestem dla ciebie miły, kupuję ci jedzenie i pytam dlaczego? Dlaczego odpowiadasz w imieniu ojca, że tego nie wyreżyseruje?!
- Wooow - westchnęła Dohee, przeżuwając - jak się tak denerwujesz to... jesteś naprawdę imponujący.
- Za to ty nie jesteś w ogóle imponująca, jak gadasz z pełnymi ustami. Mama nie nauczyła cię, że to niekulturalne?
Dohee upuściła pałeczki. Chyba mnie poniosło.
- Nic nie wiesz o mojej mamie. I o moim tacie też. Chcesz wiedzieć? Ma depresję. Zrób z tą informacją, co chcesz, napisz w internecie, do prasy, mój tata i tak jest już wystarczająco załamany. A ja przychodzę tu ratować jego honor! Pomyślałam: nie pozwolę, by ta choroba pokrzyżowała czyjeś plany, choć moje pokrzyżowała wszystkie! Wyciągam do ciebie rękę, a ty nie dość, że ją odtrącasz, to jeszcze mnie krytykujesz!
Podniosła kieliszek i wypiła resztę wina. Odstawiła go głośno z powrotem. Po swojej przemowie, która, bądź co bądź, wprawiła mnie w lekkie zakłopotanie, zupełnie się uspokoiła. Zastanawiałem się, czy powinienem ją przeprosić, czy po prostu przejść z tym do porządku dziennego. Obstawałem przy tej drugiej opcji. Nalałem Dohee jeszcze wina (sobie też) i zapytałem:
- Naprawdę chcesz wyreżyserować mój program? Masz w tej dziedzinie jakiekolwiek doświadczenie? Jesteś taka młoda.
- Powiedziałam ci: studiuję reżyserię. Wiele dzieł mojego taty już wyreżyserowałam. Opowiadałam mu moje wizje, choć ostatecznie on pojawiał się na planach filmowych i jego imię figurowało przy "reżyserii".
- Chcesz powiedzieć, że byłaś... jakby to nazwać... ghost reżyserem?
- Tak. Zakładam, że widziałeś kilka filmów mojego taty, skoro chciałeś z nim współpracować.
- Widziałem wszystkie.
- A więc kojarzysz tę słynną scenę w "Nie zapomnij mnie", jak Inyoung stała na przejeździe kolejowym i zostawiła po sobie tylko płaszcz?
- Tak, zastanawiałem się później, co się stało. Czy rzuciła się pod pociąg, czy po prostu nie chciała płaszcza Daehyuna...
- To ja wymyśliłam pozostawienie tak tego. Albo tę technikę gry komputerowej przy kręceniu bitew w "Ostatnia kompania", by oszczędzić widzom standardowych efektów.
- To było dość odważne posunięcie.
- No nie?
- Powiedziałeś, że jestem młoda. Pomogę ci stworzyć program, który byłby innowacją, czymś, czego ludzie w telewizji jeszcze nie widzieli. Poświęcę się, tak jak pracowałam przy filmach taty. Tylko, że podpiszę się przy "reżyserii" moim imieniem. Oczywiście możesz odrzucić tę propozycję.
Podniosłem kieliszek i odpowiedziałem z uśmiechem:
- Nie, nie mogę jej odrzucić.
Wypiliśmy za nasz interes. Dopiero wtedy zabrałem się za jedzenie.


Moon Joonwon (Joowon)

                Telefon nie przestawał dzwonić. Gdybym wyciągnął rękę, mógłbym go podnieść z nocnego stolika. Był tylko pewien problem. Musiałbym puścić pierś mojej dziewczyny. O ile powinienem nazywać Gyuri moją dziewczyną. Znaliśmy się dopiero od kilku godzin, choć teoretycznie od dwudziestu dziewięciu lat. Czyli od kiedy się urodziłem. I nic wcześniej nie wskazywało, że kiedyś się zobaczymy. Gyuri była 2 lata starsza ode mnie. I była chrześniaczką mojej mamy, córką jej najlepszej przyjaciółki. Ale nigdy wcześniej się nie widzieliśmy. Aż do dziś. Przyjaciółka mojej mamy, młoda, samotna matka, trzydzieści lat temu wyemigrowała do Japonii, by nie słuchać więcej narzekania rodziców, jaka jest bezmyślna i nieodpowiedzialna, że dała się omotać i wykorzystać pierwszemu-lepszemu chłopakowi. Tam poznała swojego obecnego męża, z którym wychowywała Gyuri. Przez lata moja mama nie miała kontaktu ze swoją przyjaciółką. Dopiero kilka dni temu ta napisała jej maila. Poinformowała, że Gyuri przeprowadza się do Korei. Zatrudniła się w Seulu jako dziennikarka w czasopiśmie dla bab. Mama oczywiście obiecała zaopiekować się chrześniaczką. Zaprosiła ją do domu i mnie też, by Gyuri mogła pogadać z rówieśnikiem. Ale niewiele rozmawialiśmy. Obecność mojej mamy lekko nas krępowała. Poza tym ja nie jestem zbyt przebojowy w kontaktach z ludźmi, których pierwszy raz widzę na oczy, nigdy nie byłem. Starałem się po prostu stwarzać miłą atmosferę. Dlatego, gdy Gyuri powiedziała, że powinna już wracać, a moja mama poprosiła, bym odwiózł ją do jej nowo wynajętego mieszkania, nie protestowałem. Po drodze przez oświetlone ulice, w moim samochodzie, zniknął dzielący nas dystans. Ja - aktor, Gyuri - dziennikarka, dopasowaliśmy się idealnie. Poprosiłem, by przeprowadziła ze mną wywiad, nie do publikacji, dla zabawy, bo o czymś przecież wypadało rozmawiać. Mówiła dobrze po koreańsku, choć z akcentem. A ja odpowiadałem na pytania w taki sposób, by ją też zachęcić  do zwierzeń. Ale nie powiedziała o sobie nic. Nie musiała. I tak już mnie miała. Zwykle szybko się zakochuję i odkochuję. I zwykle okropnie przez to cierpię. Po prostu... ja i Gyuri wylądowaliśmy w jej łóżku. Chciała być na górze i kazała mi o nic nie pytać. Zgodziłem się. I zrozumiałem, że to nie nieśmiałość nie pozwala Nam Gyuri opowiadać o sobie, tylko jej sekrety. Usiadła na mnie, wprowadzając mnie w swoje wnętrze i poruszała się w zmysłowym, nie za szybkim i nie za wolnym tempie. Ciałami też się dopasowaliśmy.  A telefon nie przestawał dzwonić. Gyuri sięgnęła go ze stolika i odebrała.
- Moon Joonwon nie może teraz rozmawiać - powiedziała z powagą, a ja w tym momencie doszedłem. 
Mój jęk zapewne było słychać u dzwoniącego. Gyuri pogłaskała mnie po policzku i dodała ze słodkim uśmiechem:
- Przepraszam...
Zamiast zastanawiać się, z kim rozmawiała, wpatrywałem się jak zahipnotyzowany w jej szkliste oczy i wyszeptałem:
- Ok...
Jak Gyuri zasnęła na mnie, sprawdziłem, że rozmawiała z moim agentem, który kilka minut później wysłał mi sms-a: 
"wydzwania do mnie schlany MC Mong z żądzą zdobycia twojego numeru telefonu. Podobno ma dla ciebie jakąś atrakcyjną propozycję (pewnie nie aktrakcyjniejszą od twojej dziewczyny^-^)"
"Mc Mong??? Ten co usunął sobie 2 zęby, bo nie chciał pójść do wojska? Możesz mu dać numer, hyung...", odpowiedziałem.
                Następnego dnia spotkałem się ze skacowanym Shin Donghyunem, raperem znanym pod pseudonimem MC Mong. Zaproponował mi prowadzenie swojego telewizyjnego show. I dał czas na podjęcie decyzji, do jutra. Ja ją podjąłem dziś. Po prostu przyjąłem propozycję.


Park Jiyeon

                Waliłam z całych sił w worek treningowy. I lepiej dla wszelkich sworzeń tego świata, by nikt ze mną w tym momencie nie zadzierał. A jednak ktoś zadarł.
- Paaa jak jej cyce skaczą - usłyszałam za sobą głos  i idiotyczne śmiechy - chichy.
Odwróciłam się z żądzą mordu. Zauważyłam dwóch, spoconych kolesi na ringu. Szczerzyli się do mnie, jakby chcieli mnie przelecieć. Tymczasem ja miałam ochotę spuścić im niezły łomot.
- Hey. Który to powiedział? Liczę do trzech, albo się przyznacie, albo obaj wrócicie dziś do domu z obitymi mordami - zagroziłam, a to że nie wzięli moich słów na poważnie, tylko dodatkowo mnie wkurzyło.
- Ostra jesteś, ślicznotko - odezwał się jeden z nich i rozpoznałam jego głos, to ten mnie wołał.
- Walczymy? - zaproponowałam, zbliżając się na taką odległość, że mogłam poczuć na sobie oddech tego ważniaka - jeżeli wygrasz... możesz mnie przelecieć. Chyba tego chcesz, nie? Jeżeli przegrasz... wytatuujesz sobie "jestem frajerem i zboczeńcem", o, tu! -  przyłożyłam rękę w rękawicy do jego napiętej klaty.
Wiedziałam, że to wystarczy, by go podniecić i zachęcić do przyjęcia wyzwania.
- Nie wiesz z kim zadarłaś - ostrzegł mnie, czym niespecjalnie się przejęłam.
Odparłam z uśmiechem:
- Powinnam powiedzieć "wzajemnie"?
- A ja? - wtrącił jego kumpel - powinienem sędziować?
- Sędzia zazwyczaj jest bezstronny - zgasiłam go - a ta walka będzie uczciwa.
Poprosiłam dwóch obcych kolesi do sędziowania. Trzeciego, żeby mierzył czas. Ustaliłam z moim przeciwnikiem, że rozgrywamy trzy rundy po trzy minuty. Wiedziałam, że tyle mi wystarczy, by rozłożyć tego gagatka na łopatki. Założyliśmy ochraniacze na zęby i weszliśmy na ring. Nie mieliśmy gwizdka, więc jeden z sędziów po prostu krzyczał "start" i "stop". W pierwszej rundzie postanowiłam zmylić przeciwnika i dać mu wrażenie, że jestem słaba, by uśpić jego czujność. Unikałam ciosów i sama ich nie zadawałam. Na koniec dałam się znokautować i nie wstałam, kiedy sędziowie liczyli do dziesięciu. Słyszałam, jak wszyscy szydzili ze mnie i myślałam sobie: do czasu. W drugiej rundzie nie zgrywałam już amatorki. Mój przeciwnik odkrył, że umiem zadawać ciosy. Niezbyt mocne, by jeszcze trochę przytrzymać go w niewiedzy z kim zadarł. Tę rundę wygrałam ja, bo nadal skutecznie unikałam jego uderzeń, za to sama waliłam celnie. Ostatnia runda rozpoczęła się podobnie. Zdawało mi się, że sędziowie i pozostali widzowie przestawali wreszcie wątpić w moje zwycięstwo. A ja jak na złość akurat zostałam powalona jednym, niespodziewanym ciosem. Siła upadku oszołomiła mnie na kilka sekund. Jak się ogarnęłam, sędziowie odliczali do dziesięciu.
- Siedem, osiem, dziewięć...
Okropnie bolały mnie plecy, bo jakoś dziwnie upadłam, ale wiedziałam co groziło mi za przegranie zakładu. Naprawdę nie chciałam dać się przelecieć temu kolesiowi. Gdy usłyszałam dziesięć, podniosłam się, gotowa do dalszej walki, coraz bardziej i bardziej zdeterminowana, by wygrać. To już ostatnia runda, ostatnie minuty, wreszcie mogłam pokazać swoje umiejętności. Czułam się, jakby coś mnie opętało. Zadawałam ciosy bez opamiętania, wyładowywałam całą złość, żal i wszystkie inne emocje, targające mną od kilku dni. Znokautowałam przeciwnika i kiedy sędziowie odliczyli dziesięć a ten gnojek się nie podniósł, rzuciłam się na niego z zamiarem zmasakrowania jego wkurwiającej gęby. Ale tym momecie usłyszałam głos Jangsoo, właściciela hali bokserskiej, którego traktowałam, jak ojca i pieszczotliwie nazywałam go appa. Był rozwodnikiem po czterdziestce, jego dzieci mieszkały z matką i rzadko się do niego odzywały. To Jangsoo uczynił ze mnie bokserkę.
- Park Jiyeon! - zawołał stanowczo i powoli opuściłam podniesioną pięść - Park Jiyeon. Za mną.
Wśród oklasków poszłam za nim do biura, które było jednocześnie jego mieszkaniem. Usiadłam na kanapie i zrobiłam najsłodszą minę, na jaką umiałam się zdobyć, by appa za bardzo na mnie nie krzyczał. Tylko, że zasłużyłam na opieprz. Jangsoo krążył po pokoju.
- Czym cię zdenerwował ten koleś?
- Tym, że w ogóle się urodził - wypaliłam.
- Ok, zrozumiałem. Chcę ci tylko przypomnieć, że bicie leżącego jest niezgodne z zasadami gry bokserskiej. 
- Przecież go nie biłam!
- Oboje wiemy, że zrobiłabyś to, gdybym cię nie powstrzymał.
- Appa...
Jangsoo usiadł koło mnie i otoczył mnie ramieniem. Złagodniał.
- Co się dzieje, Park Jiyeon? Ostatnio jesteś jakaś... inna. 
- Znowu to zrobiłam... - wyznałam, czując się, jakbym przyznawała się do zabójstwa.
- Co? - zapytał appa.
Wydarłam się na ile jeszcze wystarczyło mi sił po stoczonej przed chwilą walce.
- Poszłam na casting!!!
W odpowiedzi usłyszałam jedynie ciężkie westchnienie. Po chwili appa zapytał:
- Nie przyjęli cię...?
- A wyglądam, jak osoba przyjęta do wytwórni muzycznej?!
Miałam okropną ochotę coś rozwalić. Ale zanim to zrobiłam, appa mnie przytulił.
- Już dobrze, już dobrze... - powtarzał i głaskał mnie po włosach, choć byłam spokojna, nie krzyczałam i nie płakałam.
- W... wiesz co mi powiedzieli? - wyjąkałam.
- Nie mów do mnie zagadkami.
- Powiedzieli mi, że nie mam wystarczająco kobiecego głosu... czaisz?! To jaki ja mam głos?! Męski?!
- Jiyeon-ah... - zaczął appa, nie przestając mnie przytulać i głaskać - jeżeli mam być szczery... nie jesteś zbyt dziewczęca...
- Ty też przeciwko mnie?! A niech to szlag!
Podniosłam z biurka telefon stacjonarny i rzuciłam o podłogę. Nie pomagały krzyki Jangsoo, który kazał mi się uspokoić. 
- Każda baba usiadłaby i się rozbeczała, a ty (mogę się założyć!) zrobisz aferę i pójdziesz się zalać w trupa!
- I co z tego?! - krzyknęłam, zrzucając  z biurka jeszcze wszystkie papiery. 
Wybiegając, trzasnęłam drzwiami, z postanowieniem, by więcej tu nie wracać. Wróciłam po niespełna minucie.
- Nie jestem dziewczęca? Nie umiem się zachowywać jak baba? - powtórzyłam z ironicznym uśmiechem - ok, appa. Od dziś jestem facetem.


OD AUTORKI:


Oto prolog mojego nowego opowiadania:D jest to jakby wprowadzenie, a co do zespołów, pojawiają się w kolejnych rozdziałach:) Pozdrawiam wszystkich czytelników^^

18/05/2016

blue lagoon (rozdział 72)

                Delilah i Daesung zatrzymują się przy automatach z gadżetem do wylosowania. 
- Zagramy? - proponuje Dee.
- Ok - odpowiada Daesung z tajemniczym uśmiechem - jeżeli wylosuję pierścionek, to poproszę cię o rękę.
- Nie wymyślaj, bo już się stresuję.
- Że wylosuję coś innego?
- Nie. Że ze wszystkich innych rzeczy wylosujesz akurat pierścionek.
- Jesteś okropna!
- Dobra, dobra, wiem, wylosuj wreszcie.
Daesung wrzuca monetę i wylosowuje jeden z przedmiotów - pierścionek.
- Dee! Widzisz? To przeznaczenie! - krzyczy, podekscytowany.
- Przeznaczenie? Jak mogłeś wylosować coś innego, głupku, skoro połowa tego to pierścionki? - pyta Delilah, przewracając oczami, wyrażającymi politowanie.
- Dee, ja nie żartowałem. Zostaniesz moją żoną? Tak, to oświadczyny.
Delilah ledwie się powstrzymuje, by nie wybuchnąć śmiechem na wspomnienie tego, z jaką powagą zapytał ją o to. A jednocześnie czuje wzruszenie i pewne niedowierzanie.
- Czy ja jestem aż taka tania? Do mnie z pierścionkiem za dolara? - stara się obrócić wszystko w żart.
Ale Daesung się nie śmieje.
- Przepraszam - odpowiada - jak się zgodzisz, obiecuję ci prawdziwy pierścionek na zaręczyny...
Zanim Delilah reaguje na jego zapewnienie, dzwoni jej telefon. To Jiyong.
- Smok! Od miesiąca masz mnie w dupsku, a jak już dzwonisz to akurat w takim momencie!!! - wykrzykuje, wzburzona.
- Jakim? Znowu się pieprzyliście?
- Nie. Myślisz, że nie robimy nic innego, tylko się pieprzymy?!
- Tak.
- Kurwa.
- Dee, ludzie słuchają... - szepcze jej do drugiego ucha Daesung.
Rzeczywiście, przechodnie obracają się za nimi i przyglądają się z zaciekawieniem.
- To co to za moment? - wypytuje Jiyong.
- Nieważne... Chcesz coś, czy tak tylko dzwonisz? Jak to nic istotnego, to wolałabym pogadać później... - a wcześniej odpowiedzieć Daesungowi wyczekiwane "tak", bo zaraz jej tu zejdzie na zawał z tym pierścionkiem w ręce.
- Chcę. To dotyczy twojej mamy. I mojego taty - oznajmia Jiyong - Dee, potrzebuję twojej pomocy.


***

                Druga rozprawa o opiekę nad Sarang wywołuje jeszcze więcej emocji, niż poprzednia. Jiyong nie śpi całą noc, Hayi od rana jest blada z nerwów, nie wspominając, że od kilku dni zdarza jej się wymiotować. Przyjeżdżają do sądu zestresowani. Tylko Sarang wygląda na spokojną. Choć, jak rodzice Hayi pytają ją, czy się denerwuje, odpowiada, że tak. Kim Yoona poradziła jej wcześniej, by nie zastanawiała się zbytnio, co chce powiedzieć, po prostu odpowiadała na pytania. A Sarang i tak myślała nieustannie, jak przeciągnąć sędziego na ich własną stronę. Napięcie wzrasta, gdy w sali zjawia się Young Minjung, elegancka, dumna i zdeterminowana. Jiyong dziwi się, kiedy, krótko zanim zaczyna się rozprawa, przychodzi też jego ojciec i obdarza go pocieszającym uśmiechem. W tylnych ławach siadają Jyuni i Seunghyun z małą Aemi. 
Wystąpienie Young Minjung nikogo już nie zaskakuje. Usatysfakcjonowana powtarza wszystkie zarzuty przeciwko Jiyongowi. Kim Yoona w roli obrońcy wypada dziś o wiele lepiej. W przeciwieństwie do rzeczniczki, przygotowała chociaż do powiedzenia coś innego, niż poprzednio. Później sąd wywołuje nowego świadka - Sarang. W tym momencie Hayi i Jiyong mocno chwytają się za ręce. To ich ostatnia szansa... Sarang niepewnie podchodzi do barierki, kiedy z ust sędziego padają słowa:
- Proszę, żebyś się przedstawiła, powiedziała ile masz lat i kim są dla ciebie pani Hayi i pan Jiyong.
- Nazywam się Cha Sarang... - zaczyna cicho, wystraszona i zawstydzona, że tyle ludzi się jej przysłuchuje - mam siedem lat i po wakacjach idę do pierwszej klasy. Hayi i Jiyong to moi przyjaciele.
- Chciałabyś, żeby byli twoimi adopcyjnymi rodzicami? - pyta Kim Yoona.
- Tak.
- Dlaczego? - wtrąca Young Minjung.
Sarang zastanawia się przez moment. Wygląda, jakby się stresowała, a mimo to po chwili jej głos nie jest już tak cichy i niepewny.
- Kocham ich. I oni mnie też kochają. Hayi rezygnowała ze śpiewania, żeby być więcej w domu. Jiyong kupił mi psa, żebym nie czuła się samotna. Oni wiedzieli, jak tęsknię za mamą, bo z nią też się przyjaźnili i widzieli ją, jak umarła. Nie zostawili mnie, chociaż czasami sprawiałam kłopoty. Ostatnio byliśmy na wakacjach nad morzem. Moja mama chciała, żebym została z nimi. A ja wiem, że moja mama nie chciałaby czegoś, co nie byłoby dla mojego dobra. Nie mam nic więcej do powiedzenia - oznajmia Sarang z powagą i przez pewien czas wszyscy się po prostu w nią wpatrują.
To nie była mowa siedmioletniej dziewczynki, to była mowa dorosłej osoby. Ale sposób, w jaki została wypowiedziana wskazywał, że nie jest to wyuczona, wcześniej przygotowana treść, tylko improwizacja. Sarang wraca na swoje miejsce, wśród oklasków zgromadzonych w sali przyjaciół.
- Już zdecydowała - podsumowuje Kim Yoona - w tej spornej kwestii powinniśmy przede wszystkim pokierować się tym, o co poprosiło dziecko.
Oczy zgromadzonych skupiają się na Young Minjung. Niezadowolona, przemawia:
- Ja też nie mam nic więcej do powiedzenia.
Kiedy sąd ogłasza Hayi i Jiyonga rodziną adopcyjną Sarang, rozlegają się brawa. Po policzkach dziewczynki płyną strumienie łez, gdy biegnie się przytulić i podziękować swoim nowym prawnym opiekunom. Kim Yoona śmieje się do nich. A Hayi niespodziewanie mdleje w ramionach Jiyonga.


***

                  - Zasłabłam? Naprawdę zasłabłam? - powtarza zaskoczona Hayi, gdy Jiyong i jej rodzice wyprowadzają ją z sali i sadzają na korytarzowym krześle.
- Źle się czujesz? - pyta zmartwiona Sarang.
Hayi głaska ją po włosach.
- Już mi lepiej. A ty byłaś dziś genialna.
- Może pojedziemy do szpitala? - proponują Hayi jej rodzice.
- Nie... naprawdę mi lepiej.
- To pewnie przez te emocje - twierdzi pan Lee.
Pani Lee siada obok i chwyta córkę za rękę. Jiyong przynosi Hayi wodę. Po chwili dookoła zjawiają się inni, Kim Yoona, Kwon Woonwoo, Jyuni i Seunghyun z gratulacjami.
- To wszystko dzięki Sarang - podsumowuje Jiyong i bierze dziewczynkę na ręce.
- Jeszcze uczcimy ten sukces, tylko nie dziś. Dziś musimy wszyscy odpocząć - obiecuje Hayi.
Naprawdę już czuje się dobrze, lecz nie na tyle, by wyprawiać przyjęcie. Poza chce w domu porozmawiać z mężem sam na sam. Ma mu coś do powiedzenia. Hayi, Jiyong i Sarang żegnają się ze wszystkimi i wracają taksówką. W domu siadają na kanapie i zamawiają z restauracji coś do jedzenia.
- Już mnie od was nie zabiorą, prawda? - powtarza Sarang.
- Nie. Od dziś jesteśmy twoją rodziną. Wreszcie możemy być szczęśliwi. W trójkę - odpowiada Jiyong.
Hayi chrząka znacząco i poprawia go:
- W czwórkę.
- W czwórkę?! Ty...
- Hayi ma w brzuszku dzidziusia - wyjaśnia roześmiana Sarang.
- Co?! - wykrzykuje Jiyong - Hayi, zrobiłaś test, byłaś u lekarza?
- Tak.
- Kiedy?
- Ojej, w zeszłym tygodniu.
- I... co?
- Co: co? Ji, nie cieszysz się? Jestem w ciąży.
- To nie tak, że się nie cieszę... po prostu wiedziałyście od kilku dni i nic mi nie powiedziałyście! - zwraca się oskarżycielsko do Hayi i Sarang - już nie żyjecie, obie!


***

                - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! - wykrzykuje Woonwoo, dając Jiyongowi prezent - dla ciebie też coś mam - dodaje, witając się z Sarang.  
Zadowolona z nowej lalki barbie, idzie obejrzeć ją w pokoju.
Jiyong zaprasza Woonwoo do mieszkania.
- Ja mam dziś urodziny, nie Sarang. Rozpieścisz ją, tato.
- Jest zazdrosny. Bo wcześniej od niego wiedziałam, że Hayi ma w brzuszku dzidziusia.
- Nie jestem zazdrosny! Aish, ta mała mnie wykańcza.
Woonwoo śmieje się z ich przekomarzanek.
- Dla Hayi też coś mam - oznajmia - dla maluszka jeszcze nie.
- Hayi powinna zaraz wrócić - wyjaśnia Jiyong - pogadajmy, albo pooglądajmy telewizję.
Siadają na kanapie z kubkami z kawą.
- Pewnie się niecierpliwicie, że zostało jeszcze tyle miesięcy do porodu - zagaduje Woonwoo.
- Tak, mamy już wózek, ubranka, zabawki... szukamy też większego mieszkania - opowiada Jiyong i zauważa, że ojciec od pewnego czasu go nie słucha - tato, co się dzieje?
- Nic... nic, nic. To zaskakujące... nie podejrzewałem, że tak szybko mi wybaczysz... Rozmawiasz ze mną tak, jakbyśmy chwili nie przeżyli z dala od siebie.
Jiyong obejmuje Woonwoo ramieniem.
- Tato... to Hayi pokazała mi, jak wybaczać...
Jiyong wyciąga z kieszeni telefon i odczytuje sms-a: "przyleciała z opóźnieniem. Ale już jesteśmy w windzie". Potem włącza muzykę. Nastawia piosenkę Oh Mercy - "Blue lagoon". Akurat w tym momencie zjawia się Hayi, nie sama... Jiyong przygląda się swoim rodzicom i przysłuchuje ich zdziwionym głosom:
- Woonwoo?
- J... Jaein?

KONIEC

11/05/2016

blue lagoon (rozdział 71)

                Jiyong przygląda się mężczyźnie o postarzałej, pokrytej zmarszczkami twarzy i chociaż tyle lat się nie widzieli, wie, że to jest jego ojciec. Pozwala mu zbliżyć się o kilka kroków, a sam pozostaje w bezruchu. Za wiele wspomnień, tych złych, nie tych dobrych. Wszystkie wracają w jednej chwili. Ojciec sprawia wrażenie przygnębionego i zmęczonego życiem, nie mniej zaskoczonego, niż Jiyong.
- Byłem na badaniach - odpowiada Kwon Woonwoo - a... ty, co tutaj robisz?
- Moim przyjaciołom urodziło się dziecko. Byłem ich odwiedzić. Jesteś chory, tato?
- Nie, to tylko badania kontrolne.
- Yhm.
- Jiyong, porozmawiamy?
- Ok.
                Zajmują stolik w bufecie. Jiyong stara się powstrzymać łzy, nie przestające płynąć mu po policzkach. Nie powinien tak reagować, to już przeszłość, to wszystko już przeszłość. Ojciec pyta go, co chciałby do picia.
- Zapłacę - proponuje - kawa? Herbata? Sok?
- Kawa... z mlekiem i z cukrem. I... nie musisz za mnie płacić.
- Zapłacę.
Woonwoo odchodzi od stolika i wraca po chwili z kawą, jedną dla Jiyonga i jedną dla siebie. Wszystko dzieje się tak nieoczekiwanie, że przez pewien czas się nie odzywają.
- Jak mnie rozpoznałeś, tato?
- Przecież jesteś moim dzieckiem. Dorosłeś, ale pozostałeś moim dzieckiem. Rozpoznałbym, choć byśmy się nie widzieli milion lat. Jak odszedłeś... brakowało mi ciebie.
- Ach tak, nie było nikogo do bicia.
- Nie... naprawdę mi ciebie brakowało!
- Nie próbowałeś mnie szukać, bo mogłeś wreszcie zachlać się na śmierć. Nie interesowało cię, co robię, czy w ogóle jeszcze żyję.
Jiyong bez zastanowienia wyrzuca z siebie słowa, jak automat. Woonwoo spuszcza spojrzenie na kubek z kawą.
- Wydawało mi się, że nie chcesz mnie więcej widzieć. Nic dziwnego. Byłem potworem. Piłem i biłem cię, oskarżałem o to, że Jaein nas zostawiła, a tak naprawdę ja jedyny zawaliłem. Później wstydziłem się za siebie i znów piłem i znów wyżywałem się na tobie. I... Jiyong, wiem że nie istnieje dla mnie usprawiedliwienie. Uciekłeś, nie próbowałem cię znaleźć. Wierzyłem, że tak byłoby dla ciebie lepiej. Nareszcie zrozumiałem, jak wiele dla mnie znaczysz. Jesteś jedynym sukcesem, jaki osiągnąłem. Nie ty zniszczyłeś mi życie, to ja ci je zniszczyłem. Pijąc, przestawałem cokolwiek czuć. Ale... od dziewięciu lat nie spróbowałem alkoholu. Postanowiłem żyć bez znieczulenia i cierpieć. Wierzyłem, że Bóg weźmie moje cierpienie i w zamian da ci szczęście... - Woonwoo zaczyna płakać, szczerze i rozpaczliwie, co wprawia Jiyonga w lekkie zakłopotanie. Wszyscy w bufecie na nich patrzą i nie domyślają się, jaki oglądają dramat. A kawa od dawna jest już zimna.
- Mi też ciebie brakowało... - odpowiada niepewnie Jiyong - chciałem, żebyś nie pił. Chciałem, żebyś mnie znalazł i błagał o wybaczenie! Powtarzałem, że cię nienawidzę, a to siebie nienawidziłem, tak, że sam sobie zadawałem ból, tatuażami. Odnalazłem Jaein, mając nadzieję, że pomoże mi wszystko zrozumieć, że chociaż ona poprosi, żebym jej wybaczył! Powiedziała tylko, że nic mi nie jest winna, bo nie jest w ogóle moją matką. Porzuciliście mnie: Gaein, Jaein, ty tato...
- Przepraszam... Przepraszam... O Boże, przepraszam - powtarza Woonwoo - m... mogę cię przytulić?
- Nigdy nie zapytałeś, czy możesz mnie uderzyć, a pytasz, czy możesz mnie przytulić? - zarzuca mu Jiyong.
Woonwoo podchodzi i po prostu go obejmuje, powtarzając jego imię.
- Jiyongiee, nie płacz... kocham cię, nie płacz.
Wypijają resztki zimnej kawy. Wtedy w bufecie zjawiają się Hayi i Sarang.
- Szukałyśmy cię! Oppa... płakałeś? Co się dzieje? - Hayi przenosi spojrzenie z Jiyonga na Woownoo i z Woonwoo na Jiyonga. Nie wie, kim jest starszy pan i dlaczego jeden i drugi płakał. Czyżby... nie, to niemożliwe.
Jiyong przypomina sobie, że Sarang chciała pić i podaje jej otwartą już butelkę. Wreszcie wyjaśnia:
- To mój ojciec. Tato, a to moja żona i nasza Sarang.
- Dzień dobry... Kwon Woonwoo - przedstawia się ojciec.
Wyciąga rękę do ich obu. Hayi niepewnie ją przyjmuje. Jest zaskoczona i trochę zakłopotana, jak Sarang, pytająco przyglądająca się mężczyźnie.
- Tato, my już pójdziemy - postanawia Jiyong.
Woonwoo go przytrzymuje, nie powstrzymując się od najważniejszego w tym momencie pytania:
- Zobaczymy się jeszcze?
- A chcesz?
- Tak. Jeżeli ty chcesz...
Jiyong zostawia Woonwoo wizytówkę. Kilka dni później ojciec zaprasza go z Hayi i Sarang do siebie do domu.


***

                Okolica wygląda tak, jak wyglądała lata wcześniej. Rzędy odrapanych domów, przypominających nędzne baraki po jednej i po drugiej stronie piaszczystej drogi. Hayi i Jiyong chwytają Sarang za ręce i z rozbiegiem podnoszą ją wysoko.
- Jeszcze, jeszcze, jeszcze! - powtarza, uradowana.
I tak docierają do drzwi jednego z domów.
- To tu? - dopytuje Hayi.
- Tu mieszkałeś? - chce wiedzieć Sarang.
- Yhmm, czternaście lat - odpowiada Jiyong, naciskając dzwonek.
Po chwili Woonwoo zaprasza ich do domu. Tu też wszystko wygląda identycznie, mimo upływu czasu. Zaskakujące wrażenie.
- Przynieśliśmy coś słodkiego na deser - oznajmia Hayi, podając Woonwoo bombonierkę.
- Dziękuję, siadajcie. Wszystko już jest gotowe.
 Hayi, Jiyong i Sarang zajmują miejsce przy stole. Zapada niezręczne milczenie. Słychać tylko brzęk naczyń, kiedy Woonwoo przynosi do pokoju przygotowane przez siebie dania. Wreszcie włącza muzykę, by nie było zbyt cicho i siada z gośćmi. Zabierają się za jedzenie.
- Już nie pamiętałem, że tak dobrze gotujesz, tato - komentuje Jiyong.
Dokłada sobie kurczaka w sosie ostrygowym i kiełek rzodkiewki.
- Jest pyszne - dodaje Hayi - prawda, Sarang?
Mała odpowiada skinieniem głowy.
- Musicie przychodzić częściej - podsumowuje Woonwoo, lekko zawstydzony, choć zadowolony z komplementów.
Wcześniejsze napięcie wreszcie opada. Hayi i Jiyong opowiadają jak się poznawali, jak polecieli do Los Angeles, rozmawiali z Jaein i spędzili trzy lata w Ameryce, jak wrócili i wzięli ślub. Kiedy Sarang po jedzeniu idzie pooglądać telewizję, wyjaśniają, że starają się ją adoptować. Woonwoo twierdzi, że nie wie, co powiedzieć o sobie. Po prostu pewnego dnia postanowił nie pić, zacząć wszystko na nowo. Od kilku lat walczył z alkoholizmem i się nie poddawał.
Od dawna w ukryciu śledził poczynania Jiyonga, nie domyślał się tylko, że jego syn był dilerem i otworzył klub muzyczny z nielegalnych pieniędzy. Od tego momentu nie słyszał o nim nic więcej. Nic dziwnego. Jiyong leczył się z uzależnienia od narkotyków. Następne trzy lata był a Ameryce.
- Chcesz iść do swojego pokoju? - proponuje mu Woonwoo.
Jiyong odpowiada niepwenie:
- Tak...
 Idzie za tatą. Jego pokój... czy jeszcze powinien w ogóle nazywać się jego pokojem? Jiyong zauważa, że Woonwoo nie ruszył tu niczego. Pozostawił wszystko tak, by sprawiało wrażenie, jakby w dniu ucieczki syna zatrzymał się czas. Na biurku porozrzucane serie komiksów, w szafach pojedyncze ubrania. Jiyong szepcze, że chce zostać sam i ojciec zostawia go tu. Przejęty zagląda wszędzie, szukając dowodów, że to był kiedyś i jego dom, jego pokój. Przeżył tutaj, niekoniecznie szczęśliwych, czternaście lat. Potem siada na kanapie i stara się uspokoić. Nie chce płakać. Nie chce pamiętać niczego złego. Po chwili emocje opadają. Jiyong z uśmiechem wraca do pokoju dziennego. Hayi i Sarang, zajęte oglądaniem jego zdjęć w starych, zniszczonych albumach, w ogóle go nie zauważają. Woonwoo częstuje je czekoladkami.
- Tato! Jak możesz im to pokazywać?! - krzyczy Jiyong z oburzeniem.
- Oppa, byłeś uroczym dzieckiem - uspokaja go Hayi, rozczulona fotografiami.
- I nosiłeś śmieszne ubrania - dodaje Sarang.
- Super, nabijajcie się ze mnie, ja wam to jeszcze wypomnę - obiecuje Jiyong i siada koło Woonwoo.
- Dla ciebie też coś znalazłem - oznajmia ojciec, pokazując synowi zdjęcie przedstawiające Gaein i Jaein, piękne i zupełnie identyczne.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że je pomyliłeś i przespałeś się z Gaein... - ironizuje Jiyong.
- Nie... ja... ja byłem, i nadal jestem, zakochany w Jaein... W Gaein... coś mnie pociągało. Buntowała się przeciwko wszystkim zasadom, nikogo nie słuchała, imponowała mi jej niezależność. Aż nie zrozumiałem, jaka jest naprawdę... W ciąży też o siebie nie dbała. Imprezowała, brała narkotyki. Czasami wydawało mi się, że była opętana. Nienawidziłem jej. Jak urodziła ciebie i tak po prostu przepadła, Jaein przy mnie została. Do czasu... Nie winiłem jej za odejście. Winiłem ciebie... Aż zrozumiałem, że ja sam jestem jedynym winnym. Wszystko przez to, że zdradzałem Jaein... Chciałbym ją przytulić, przeprosić... Chciałbym jej tyle powiedzieć...
- Dlaczego tego nie zrobisz?
- Dlatego, że się wstydzę. Nie byłem dobrym mężem, nie byłem dobrym ojcem. Wstydzę się spojrzeć jej w oczy. I nie wiem, czy w ogóle chciałaby to wszystko usłyszeć.
- Przepraszam, że wam przeszkadzam... - zaczyna Hayi, wybuchając z Sarang głośnym, niepohamowanym śmiechem - Jiyong, znalazłam twoje gołe zdjęcie.


OD AUTORKI:

Tak, tak, to przedostatni rozdział tego opowiadania, za tydzień opublikuję ostatni. Już dziś chciałam podziękować wszystkim czytającym i komentującym, serducho dla was <3 !!! I mała prośba, nie zostawiajcie mnie, mam już zaczęte nowe opowiadanie i będę je publikować po Blue Lagoon, jak napisałam w jednym z wcześniejszych postów. Póki co zapraszam do zakładki "bohaterowie SCHOOL OF HARD KNOCKS", kto tam jeszcze nie zaglądał:) ZAKŁADKA Jbc na wszelkie pytania, sugestie chętnie odpowiadam. 

07/05/2016

apeiron (rozdział 30)

Upside - down


BOMI

                Wybierałam numer, kiedy Jihoon podbiegł do mnie i wyszarpnął mi z rąk telefon.
- Oszalałaś? Chcesz, żeby nas wyśledzili?! Kazałem ci nie włączać telefonu, ale ty jak zwykle masz głęboko w dupie, o co cię proszę!!! - krzyczał i wyglądał, jakby chciał mnie uderzyć. Wiedziałam, że nie zrobiłby tego, ale i tak opadłam na łóżko i się rozbeczałam. Ostatnio nie kontrolowałam swoich reakcji. Ja przecież taka nie byłam! Jeszcze nie, zanim zostałam zgwałcona... Udawałam, że generalnie jest ok, a tak naprawdę wszystko mnie przerażało. Jihoon się uspokoił. Chyba poczuł się winny. Ach, więc jeszcze umiałam spowodować, by tak się czuł. Pozwoliłam, żeby mnie przytulił i beczałam sobie tak po prostu.
- Chcę porozmawiać z tatą! Nie możesz mi zabraniać! - powtarzałam.
- Ohhh, ja wiem. Bomi, ja wszystko wiem. Ale to niebezpieczne. Nie powinniśmy włączać telefonów, kiedy się ukrywamy...
- Chciałam tylko powiedzieć mu, że jestem cała i zdrowa ... - naprawdę nie tylko o to mi chodziło. Stęskniłam się za tatą. Chciałam usłyszeć jego pocieszający głos. Bo potrzebowałam pocieszenia. Choć Jihoon obmyślił już ucieczkę, wiedziałam, że jeszcze tu, w Seulu, nie jesteśmy bezpieczni. Znów go zdenerwowałam. Jihoon wstał i krążył po pokoju.
- Myślisz, że ja nie chcę porozmawiać z moimi rodzicami?! Że jest mi to wszystko zupełnie obojętne?!
Jedynie, co potrafiłam, to znowu się rozpłakać.
- Ty tego nie zrozumiesz - zarzucałam mu, choć nie wiedziałam, czego konkretnie by nie zrozumiał. Ja sama niczego nie rozumiałam.

 ***

                Umierałam z nerwów, zawsze kiedy Jihoon wychodził po zakupy. Trudno powiedzieć, czy bałam się bardziej o niego, czy bardziej o siebie. To był ogólny lęk. Jihoon nigdy nie pozwalał mi sobie towarzyszyć. Uważał, że pokazywanie się na ulicach w obecnych okolicznościach to zbyt wielkie ryzyko. Dla mnie ryzykiem było rozdzielenie się. W przeddzień zaplanowanego wyjazdu do Japonii, Jihoon poszedł do sklepu po najpotrzebniejsze rzeczy. Ja się denerwowałam. Był późny wieczór i zrobiło się zupełnie ciemno. Siedziałam przykryta kocem i wpatrywałam się w puste, odrapane ściany motelowego pokoju. Myślałam, że umrę, zanim przyjdzie Jihoon. Ale nie umarłam. Pokazał mi, co kupił, zapas picia, jedzenia i inne. Udawałam zainteresowanie, by go nie wkurzać swoją ignorancją. Ja po prostu chwilowo nie myślałam o niczym, oprócz czających się wszędzie gangsterów, chcących nas dopaść. Jihoon zaproponował, żebyśmy zdrzemnęli się trochę, zanim wyruszymy w podróż. Tak zrobiliśmy. Spałam spokojnie, dopóki nie poczułam rąk Jihoona, potrząsającego mną lekko. Otworzyłam oczy i zauważyłam, że zrobiło się jasno. Czułam się, jak wybudzona ze śpiączki. Jihoon zaczął coś majstrować przy moim telefonie. Po chwili dostałam go z powrotem.
- Bomi, zadzwoń do taty.
- Co?
- Powiedziałaś, że chcesz zadzwonić. Możesz to zrobić z nowej karty SIM i zniszczyć ją później.
Roześmiałam się głośno i zarzuciłam Jihoonowi ręce na szyję.
- Dziękuję... - wyszeptałam.
- Chcesz zostać sama i porozmawiać z tatą?
Odpowiedziałam, że nie. Chciałam, żeby Jihoon był ze mną. Wpisałam numer taty i zadzwoniłam. Odebrał niepewnie po kilku sygnałach.
- S... słucham?
- Tato... to...
- Bomi-ah?!
- Tak - odpowiedziałam i się zalałam się łzami.
- O Boże! To ty! To naprawdę ty! Co się dzieje? Jesteś ranna? Zostałaś porwana? Jak mam ci pomóc?
- Wszystko dobrze, tato...
- W moim gabinecie był trup, gangster, zginął z mojej broni...
- Przepraszam...
- Za co przepraszasz, Bomi-ah?! Gdzie jesteś? Przyjdę po ciebie.
- Przepraszam, tato, nie wracam do domu... Jeszcze nie mogę powiedzieć ci więcej, ale obiecuję na siebie uważać i dzwonić do ciebie...
- Co?! Nic z tego nie rozumiem! Wszyscy policjanci cię szukają! Od dwóch dni nie zasnąłem, martwiąc się o ciebie!
- Nie tylko policjanci...
- Kto? Powiedz mi, proszę, kto ci zagraża? Powsadzam ich wszystkich za kratki!
- Nie mogę... jeszcze nie... muszę uciec, żeby być bezpieczna. Błagam, zachowaj dla siebie to, że do ciebie zadzwoniłam.
- Bomi, nie chcę, nie mogę cię stracić... - powtarzał tata i płakał.
Przez pewien czas się nie odzywaliśmy.
- Nie stracisz mnie... - zapewniałam.
- Jesteś z Jihoonem?
- Tak. O tym też udawaj, że nic nie wiesz.
- Poproś go w moim imieniu, by się o ciebie troszczył.
- Troszczy się, jak jeszcze nigdy. Muszę kończyć, tato. Obiecuję, że niedługo znowu się odezwę.
- Bomi, wracaj... wracaj bezpiecznie do domu...
Już nie wytrzymałam. Po prostu się rozłączyłam. Jihoon przytulił mnie i pozwolił mi się wypłakać. Godzinę później wchodziliśmy na kuter rybacki, za opłatą nielegalnie transportujący do Japonii imigrantów. Oprócz nas były tu jeszcze dwie dziewczyny. Wyglądały, jak prostytutki i pewnie tym się też zajmowały. Nie rozmawialiśmy z nimi, ale podsłuchując je, wywnioskowaliśmy, że uciekają od swoich alfonsów. Jihoon nucił piosenkę z Titanica, gdy stałam przy burcie z kartą SIM w ręce i wahałam się, aż wreszcie wyrzuciłam ją w spienione fale. Miałam wrażenie, jakby to było pożegnanie z tatą.


P.O

                Bomi zdecydowanie poprawił się humor, jak tylko zeszliśmy pod pokład i nie widzieliśmy wzburzonych fal. Starałem się nie tracić optymizmu, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały sztorm. Ubraliśmy sobie pościel na prowizorycznej pryczy w czymś, co chwilowo pełniło funkcję kajuty, a w rzeczywistości było magazynem.
- Nudzi mi się. Wymyśl jakaś ciekawą zabawę - zaproponowała Bomi.
- Czy ty dzieckiem jesteś, że wiecznie tylko o zabawie? - odpowiedziałem jej szorstko, bo często tak się przekomarzaliśmy.
Wiedziała, że naprawdę nic jej nie zarzucam, po prostu trochę się zgrywam. Oczywiście wymyślanie, co moglibyśmy porobić okazało się naszym głównym zajęciem. I choć to nic nie znaczy, odetchnąłem z ulgą, że wreszcie rozmawiamy o wszystkim i o niczym, śmiejemy się i nie żyjemy w strachu. Wieczorem przyszły do kajuty dwie podróżujące z nami prostytutki i zaproponowały grę w karty. Było zabawnie. Wszyscy poszliśmy późno spać. Jak tylko Bomi zasnęła, wyszedłem na pokład, stanąłem przy barierce i wpatrywałem się w przestrzeń. Wiatr szalał i rozbolały mnie uszy. Fale stawały się tak wielkie, że pryskały mi w ryj. Zapytałem jednego z członków załogi, czy zapowiadają na dziś nieprzewidziane zjawiska pogodowe.
- Proszę wracać do kajuty, może być niebezpiecznie - odpowiedział.
Tak też zrobiłem. Położyłem się obok Bomi i otoczyłem ją ramionami. W tym momencie obudziła się z krzykiem i odepchnęła mnie, błagając bym jej nie krzywdził.
- Bomi, to ja! To ja, Jihoon! - powtarzałem.
Nie uspokoiła się, aż nie zapaliłem światła.
- Proszę, nie dotykaj mnie, śpij na podłodze - wyszeptała.
- Bomi, to ja... to ja... - powiedziałem po raz ostatni - nie ja cię skrzywdziłem... Przepraszam, że ci nie pomogłem, nie wiedziałem jak...
- Po co się przyglądałeś?! Podnieciło cię to?! Mogłeś po prostu odwrócić wzrok, a ty się przyglądałeś, jak ten obrzydliwy koleś wkłada we mnie kutasa!!! - krzyczała, nie zwracając uwagi na obecne tu dwie prostytutki.
Później podniosła poduszkę i szarpała, aż posypało się pierze. Syknęła i położyła się z powrotem na pryczy. Prostytutki patrzyły się na nas sennymi oczami.
- Co się gapicie dziwki pierdolone?! - krzyknąłem i zaraz się odwróciły.
Położyłem się na podłodze w momencie, kiedy kuter zakołysał się niebezpiecznie i podskoczył na falach. Sztorm utrzymywał się do rana. Znosiliśmy go w samotności. Bomi sprawiała wrażenie, jakby było jej obojętne, czy to przeżyje, czy nie. Prostytutki piszczały z paniki i trzymały się za ręce. Ja poobijałem się o wszystkie rzeczy na podłodze, jeden dodatkowy siniak przy jednym niespodziewanym przechyleniu kutru. Chwilowo nic mnie nie obchodziło. Zasnąłem, jak skończyło trząść. Obudziłem się kilka godzin później. Nie zastałem Bomi na pryczy. Rozejrzałem się dookoła. Nigdzie jej nie znalazłem.
- Wyszła, jak jeszcze spałyśmy - podpowiedziały prostytutki.
Wybiegłem z kajuty. Bomi stała przy barierce i z uśmiechem wpatrywała się, jak wschodziło słońce. Idealna pogoda na podróż.
- Chcesz wiedzieć, dlaczego nie odwróciłem wzroku? Naprawdę chcesz wiedzieć? - zapytałem.
Powiedziała, że nie i pocałowała mnie. Nie usłyszała mojej prostej odpowiedzi, że niezależnie od sytuacji, nie pozwoliłbym jej, by została sama.

***

                W Japonii zatrzymaliśmy się u mojego kumpla. Nie wyjaśnialiśmy zbyt wiele. Powiedzieliśmy mu tylko, że się ukrywamy i pozwolił nam się u siebie zatrzymać. A przecież nie musiał. Wiele ryzykował. Stanowiliśmy zagrożenie dla wszystkich, co nam pomagali. Spędziliśmy wyjątkowo spokojny tydzień. Bomi skontaktowała się znowu z ojcem, a ja zdecydowałem wreszcie zadzwonić do moich rodziców. Choć ucieszyli się, że jestem jeszcze wśród żywych, chyba niewiele zrozumieli z mojej historii. A ja nie wiedziałem, jak to wszystko wytłumaczyć. Nie byłem tym, za kogo mnie uważali. Zanim pozbyliśmy się kolejnych kart SIM, skontaktowałem się z Taeilem i dowiedziałem się kilku interesujących rzeczy. Przede wszystkim Kyung w przyszłym tygodniu przyjedzie do Japonii wypłacić i rozdzielić między członków Apeiron pieniądze, za które byliśmy gotowi oddać życie. Pomagałem akurat kumplowi przeglądać ankiety, jakimi się zajmował, kiedy się tego dowiedziałem. Wstając, rozrzuciłem papiery po całym pokoju.
- Kurwa! Kurwa! Kurwa, tak!!! - powtarzałem, biegając, jak popierdolony.
Podniosłem Bomi, przytuliłem ją i obracałem dookoła ze śmiechem.
- Odbiło ci? Oppa! Czy ty się dobrze czujesz! Ała! Udusisz mnie!!! O co chodzi? - pytała Bomi, jednocześnie ciekawa, wkurzona i zażenowana.
- Jesteśmy, kurwa, bogaci! - odpowiedziałem.
I poślizgnęliśmy się na porozwalanych kartkach. 

04/05/2016

blue lagoon (rozdział 70)

                - Gotowa? - pyta Seunghyun, niecierpliwie.
Jyuni siedzi na kanapie, rozmawiając z koleżanką na kakaotalk i nie wygląda, jakby miała zamiar się ruszyć. Odpowiada od niechcenia:
- Nie możesz iść sam? Nie jara mnie jakaś wystawa kotów.
- Powiedziałaś, że ze mną pójdziesz.
- Dla świętego spokoju. Tak naprawdę nie mam ochoty iść.
- Ok. Nie chcesz, to nie. Nie zmuszam.
- Już dobrze, pójdę. Niech wszyscy zobaczą jaka jestem spasiona.
- Przesadzasz. Nie jesteś spasiona, tylko jesteś w ciąży.
- Taaa i chyba zaraz urodzę...
- Mogłabyś wymyślić coś oryginalniejszego.
- Ale...
- Wystarczy. Idziesz, czy nie idziesz?
- Idę...
                Dojeżdżają metrem co centrum handlowego, gdzie odbywa się wystawa. Seunghyun, pochłonięty robieniem zdjęć kotów i zagadywaniem ich właścicieli, nie zauważa, że Jyuni z każdą chwilą czuje się gorzej. Od rana były to jedynie lekkie skurcze... Niestety stopniowo się nasilają i stają się coraz częstsze. Jyuni nie wie, czy tylko jej wydaje się tu tak gorąco, czy rzeczywiście tak jest. Powinna wyjść na świeże powietrze. Niech Seunghyun zastanawia się później, jak ją znaleźć. Obrażona, opuszcza galerię handlową. Na szczęście na dworze jest jeszcze jakaś wolna ławka. Jyuni opada na nią z westchnieniem. Ale wbrew przypuszczeniu, w ogóle nie czuje się  lepiej. Ma wrażenie, że oddycha niebezpiecznie szybko. Musi się uspokoić, dla dobra swojego i Aemi. Może naprawdę nic się nie dzieje... Po prostu zrobiło jej się duszno. W tym momencie chwytają ją wyjątkowo silne skurcze. Jyuni postanawia wreszcie powiedzieć o tym Seunghyunowi. Zdenerwowana, że jeszcze nie zainteresował się jej zniknięciem, wyciąga telefon. Ma dość jego zachowania i prawdziwą ochotę na niego nawrzeszczeć. W tym momencie Seunghyun wypada z galerii. Ach! Czyli po pół godzinie zauważył jej zniknięcie! Wygląda na zdenerwowanego i trzyma przy uchu telefon.
- Po cholerę do mnie dzwonisz?! Jestem tu przecież! - krzyczy Jyuni.
Seunghyun rozłącza się i odpowiada:
- Co ty wyprawiasz?! Nie powiedziałaś, że wychodzisz!
- O przepraszam, nie chciałam ci przeszkadzać w oglądaniu kotów.
- Wystraszyłaś mnie! Myślisz, że to zabawne?! Co ty sobie w ogóle wyobrażasz?! Rozumiem, ciąża, ale, ja pierdolę, musisz się tak zachowywać?!
- Ja... - Jyuni chce mu odpowiedzieć, lecz nadchodzą kolejne skurcze.
Oszołomiona bólem, z jękiem upada na ziemię.
- Jyuni! Ty rodzisz!
- Tak... aaa, idioto, od rana próbowałam ci to powiedzieć!
- Gdybyś tyle sobie z tego nie żartowała, uwierzyłbym ci wcześniej!
- Już chyba wierzysz... Błagam, pomóż mi, czuję się, jakbym umierała...
- Jyuni... wytrzymaj. Zaraz pojedziemy do szpitala.
Seunghyun pomaga jej wstać i dojść do wolnej, zaparkowanej przy drodze taksówki. Nie tak sobie to wszystko wyobrażał... Jyuni pewnie też nie tak to sobie wyobrażała.
- Proszę nas zawieźć do szpitala, szybko. Szybko! - powtarza Seunghyun taksówkarzowi.
Układa Jyuni na tylnym siedzeniu i trzyma jej głowę na swoich kolanach. Wie, że zazwyczaj porody trwają kilka - kilkanaście godzin, ale skoro skurcze pojawiają się już od rana...? Niemożliwe, że niczego nie zauważył. Nie, po prostu był pewien, że znowu go oszukiwała. Jyuni wygląda, jakby naprawdę cierpiała. Po drodze nie może uspokoić oddechu, krzyczy i pojękuje. Jest wyczerpana, kiedy nareszcie docierają do szpitala. Pielęgniarki sadzają ją na wózku. Seunghyun powtarza, by jeszcze trochę wytrzymała. Nie wie, jak może jej pomóc. Pocieszająco głaska ją po brzuchu. A Jyuni ogarnia lęk. Chciałaby, żeby wszystko się już skończyło. Chciałaby tylko, żeby już jej nie bolało. Chciałaby po prostu nie być z tym sama... Jak tylko pielęgniarki zabierają ją na porodówkę, krzyczy z rozpaczą, trzymając się z Seunghyunem za ręce:
- Nie zostawiaj mnieee!!!


***


                Hayi, Jiyong i Sarang jadą do szpitala odwiedzić urodzoną poprzedniego dnia Aemi. Podobno pojawiła się na świecie późnym wieczorem i przywitała wszystkich donośnym krzykiem. Ważyła trzy i pół kilo, dostała dziesięć punktów Apgara. A Jyuni, jak tylko przytuliła ją do piersi, rozpłakała się, zaskoczona, że powołała do życia tak idealną istotę. Wyczerpana, szybko zapadła w głęboki sen. Seunghyun jeszcze długo przyglądał się ich córeczce, kołysał w ramionach i wreszcie oddał pielęgniarkom. Za ich namową postanowił wrócić do domu, wyspać się i zawiadomić wszystkich możliwych o narodzinach Aemi. 
                Od rana znów siedzi w szpitalu. Hayi, Jiyong i Sarang zastają go rozmawiającego z Jyuni i z jej mamą, trzymającą niemowlaka.
- O nie, jeszcze wy. Odwiedzili mnie już rodzice Seung'a, rodzice Hayi, Hyeyoon z Sangbae i małym... - wyżala się Jyuni.
- Tyyy, trochę szacunku. My ci tu prezenty przynosimy - odpowiada Jiyong.
- Mi czy Aemi? - śmieje się Jyuni, a Sarang daje jej torebkę z dziecięcymi ubrankami i poradnikami dla przyszłej mamy - ojej, dziękuję.
- Seung, to prawda, że pozwoliła ci być przy porodzie? - zagaduje Jiyong.
- Tak, błagała mnie, żebym jej nie zostawiał - opowiada ze śmiechem Seunghyun - to było zajebiste przeżycie. Mamo, przepraszam za wyrażenie - dodaje, zwracając się do teściowej.
- Był dzielniejszy, niż ja. Cały czas trzymał mnie za rękę i spanikował dopiero przy przecięciu pępowiny - przyznaje Jyuni.
- Aemi jest taka mała, jak lalka - komentuje Sarang.
- Śliczna - zachwyca się Hayi - chciałabym ją ponosić.
Pani Hyun oddaje jej zawiniątko. Hayi chichocze, zachwycona, każąc Jiyongowi zrobić jej kilka zdjęć z Aemi. Przytula dziewczynkę do siebie.
- Wyglądasz tak, jakbyś chciała ją zabrać - twierdzi Jiyong.
Jyuni i Seunghyun odpowiadają stanowczo:
- Nie zabierzesz Aemi!
- Chyba, że byłaby wkurzająca, jak jej tatuś - dodaje Jyuni.
- Chyba jak jej mamusia - poprawia ją Seunghyun.
I tak zaczynają się kłócić, jakby z ich sprzeczki mogło cokolwiek wyniknąć. Oczywiście nie dochodzą do żadnych wniosków.
- Ji, weź ją na ręce - proponuje Hayi, podając mu Aemi.
- Nie... lepiej nie... - stara się wykręcić Jiyong.
- To nic skomplikowanego. Musisz przytrzymać jej główkę i chwycić ją, o tak - Seunghyun bierze córeczkę na ręce i demonstruje "jak".
- Nie, jeszcze się rozryczy - wzbrania się Jiyong.
- U mnie też płakała, ale ją uspokoiłam - przypomina Hayi  - to naprawdę wspaniałe uczucie. Ji, weź ją na ręce.
- Jiyong! Jiyong! Jiyong! - dopingują go wszyscy.
Wreszcie się zgadza. Chwyta Aemi tak, jak trzymała ją wcześniej Hayi i jak pokazywał Seunghyun. Dziecko początkowo popłakuje, później się uspokaja. Jiyong czuje się dziwnie. Pierwszy raz w życiu trzyma niemowlaka. I choć trochę się obawia, podoba mu się to. Po chwili Aemi znów zaczyna płakać i Jiyong oddaje ją jej mamie.
- Jest śpiąca - zauważa Jyuni, całując córeczkę w czoło - poproszę pielęgniarkę, by ją odniosła.
Seunghyun przygląda się im z uśmiechem. Dwie najważniejsze dla niego dziewczyny.
- Pić mi się zachciało - oznajmia po chwili Sarang.
- Chyba mam jeszcze wodę... - zastanawia się Jyuni i wyciąga z szafki butelkę, niestety - pustą.
- Spoko, kupię w bufecie. Jyuni-ah, też chcesz? - pyta Jiyong.
- Tak, poproszę - odpowiada z uśmiechem Jyuni.
Jiyong idzie do windy i wysiada na parterze. Kupuje w bufecie wodę. Zatrzymując się przy drzwiach, ogląda plakaty o obowiązkowych szczepieniach dla dzieci. W tym momencie słyszy, jak ktoś z zaskoczeniem wykrzykuje jego imię.
- Jiyong?!
Jiyong zna ten głos, wie, że go zna... Odwraca się niepewnie i mimowolnie strumienie łez zalewają mu policzki. Wreszcie odpowiada:
- Co ty tu robisz... tato?