I hate that sadness in your eyes
ANGIE
Otworzyłam
oczy i rozejrzałam się dookoła. Przez okno wpadało do pokoju świeże, orzeźwiające powietrze. Biała firanka lekko powiewała. Oprócz brzęczenia
komarów, obijających się o moskitierę, nie słyszałam nic. Nie czułam nic.
Mojego ciała też, jakbym przestała być żywym człowiekiem. Czy ja umarłam? Tylko
dlaczego jestem w Niebie? W pokoju znajdowała się duża, stara szafa, stolik ze
zniszczonym krzesłem, niewielki telewizor. Ze ścian odpadał tynk. Prześcieradło
zaszeleściło, kiedy obok mnie usiadł Jiho. Żyłam, czy nie żyłam, rozpoznałam
go. Tak, to był Jiho. Miał koszulkę z krótkimi rękawami i zabandażowane lewe
ramię. Złapał mnie za rękę. Poczułam rozchodzące się po moim ciele ciepło.
Odzyskałam materię.
- Eunji – Jiho wymówił moje imię z uśmiechem – wreszcie
do mnie wracasz.
Chyba też się uśmiechnęłam. Przynajmniej próbowałam.
Chciałam być miła, a może ukryć zażenowanie, że niewiele sobie przypominałam.
Wiedziałam tylko, że ja jestem Eunji, a on jest Jiho. Moje ostatnie wspomnienie
to to, jak wysiadamy z samolotu na lotnisku w Kambodży.
- Gdzie… byłam? – zapytałam niepewnie.
Jiho pocałował mnie w czoło. Zastanawiałam się przez
chwilę, co ten gest oznaczał.
- Gorączka spadła, to najważniejsze. Byłaś naprawdę chora,
Eunji, ale już wszystko dobrze.
- Ch... chora?
- Ciii… po prostu odpocznij i postaraj sobie przypomnieć...
10 DNI WCZEŚNIEJ
ZICO
Za
długo byliśmy w wodzie, niesieni przez rzekę. Wyszliśmy na brzeg na kompletnym
zadupiu, zmarznięci i przemoczeni. Przez chwilę walczyliśmy o każdy oddech,
starając się wypluć wodę z płuc. Ale żyliśmy. Jeszcze żyliśmy! Złapałem się za
postrzelone ramię. Rana mnie napieprzała. Żeby zatamować krwawienie,
Eunji obwiązała ją kawałkiem swojej sukienki. Zauważyłem, że była boso i miała
pokaleczone stopy. Nie wyglądała, jakby się tym przejęła. Zimno okazało się
większym problemem. Nie przestawaliśmy się trząść. Przytuliłem Eunji, by ochronić
nas od przeszywających zimnem podmuchów. Nie byliśmy uratowani, my w dalszym
ciągu musieliśmy się ratować. Dookoła rozciągał się las. Przedzieraliśmy się
przez gęste gałęzie, aż do drogi. Zatrzymywaliśmy przejeżdżające samochody.
Jeden się wreszcie zatrzymał. Wskoczyliśmy na tylne siedzenie, rozkoszując się
ciepłem. Trzymając się za ręce, wymieniliśmy się swoimi prawdziwymi imionami.
Eunji i Jiho, to zabrzmiało przyjemniej, niż Angie i Zico. Wreszcie byliśmy
ludźmi, których ktoś powołał do życia i nazwał, nie dziwką i gangsterem,
ukrywającymi się za pseudonimami, przypadkowo (?) tak podobnymi do naszych
prawdziwych imion, jakbyśmy nie chcieli rozstawać się tą cząstką
siebie. Okłamaliśmy kierowcę, typka po
czterdziestce w sportowym stroju, pewnie wracającego z siłki, pola golfowego,
czy squasha. Powiedzieliśmy, że ratowałem topiącą się Eunji i przy okazji
skaleczyłem się w rękę. Chciał odwieźć nas do szpitala. Zaprotestowaliśmy
oboje. Po godzinie byliśmy już w Sabuk. Zbliżała się północ, kiedy zapukaliśmy
do mieszkania U-Kwona. Otworzył z taką miną, jakby planował mnie walnąć, ale
obecność Eunji go powstrzymała.
- Czy ciebie porąbało?! – wybuchnął.
Zaraz zjawiła się Naeun.
- Wiesz, jak się o ciebie martwiliśmy? Yukwon poszedł na
garaże, nie zastał cię tam. Nie wiedzieliśmy, jak ci pomóc, gdybyś znalazł się w
niebezpieczeństwie – dodała i, aż nie zapaliła światła, nie wiedziała, że rzeczywiście
znalazłem w niebezpieczeństwie i jakby nie pomoc Eunji, pewnie nie żyłbym już.
- Ejjj… co to ma znaczyć? - zdziwił się U-Kwon,
zauważając, że jesteśmy ranni i przemoczeni.
Owinięci w koce, ja w swoich czystych i suchych ciuchach,
Eunji w ciuchach Naeun, siedzieliśmy w kuchni i popijając gorącą herbatą,
opowiedzieliśmy o wszystkim.
- Co za nieodpowiedzialność… pozwolić się postrzelić dwa
razy w ciągu jednego miesiąca… - odezwała się Naeun, odwijając kawałek sukienki Eunji z
mojej rany. Starałem się wytrzymać ból i nie wrzeszczeć. Jeszcze nie.
- Jak to… dwa razy? – spytała Eunji.
Do tego momentu niewiele się odzywała i sprawiała
wrażenie… zakłopotanej?
- Jiho ma jeszcze ranę na brzuchu – odpowiedziała Naeun
i, jak gdyby nigdy nic, podniosła mi koszulkę.
- Hey! Ty, pozwalasz swojej dziewczynie obmacywać innych
kolesi? – oburzyłem się i próbowałem walnąć w łeb U-Kwona, niestety, od wysiłku
najnowsza rana znowu zaczęła krwawić.
- W tym momencie jesteś pacjentem – odparła Naeun.
Kiedy tak się nauczyła ripostować? Postanowiłem nie dawać
za wygraną:
- Aish, naprawdę nie widzisz
we mnie mężczyzny?
- Zico, nie powinieneś w tej
chwili żartować. Nikogo nie śmieszy twoja nieodpowiedzialność – rzucił U-Kwon.
Nie kłóciłem się już, bo
potrzebowałem jeszcze tego sztywniaka, by zajął się moim ramieniem.
- Powinieneś iść do lekarza –
namawiała mnie przestraszona Eunji.
Poprosiłem ją, by została w
kuchni z Naeun. Posłuchała.
- U-Kwon ma doświadczenie w
wyciąganiu kul – zapewniłem z uśmiechem, mimo że sytuacja była poważna.
- Taaa… - przyznał, niechętnie przyjmując na siebie ten
obowiązek.
Poszliśmy do pokoju. U-Kwon chyba rzeczywiście nabrał
wprawy, bo choć bolało w cholerę, wyciągnął kulę o wiele szybciej, niż
poprzednio. Kazał mi poleżeć i odpocząć. Nie protestowałem. Byłem wykończony. Po
chwili przysiadła się do mnie Eunji. Dopiero co walczyliśmy o życie z jakimiś
pieprzonymi gangsterami, a ona zapytała tylko:
- Boli cię?
- Wytrzymam – odpowiedziałem i się rozpłakała – ej, mnie boli, czemu to ty ryczysz?
Milczała. Po prostu siedziała i płakała, a ja jej
opowiadałem o gangu. Czułem, że tak powinienem. Eunji chyba się nie zdziwiła,
od dawna podejrzewała, że jestem „niebezpieczny”. Mimo wszystko ryzykowała dla mnie
życie. Musiała wiedzieć, co to oznacza. Już nie miała dokąd wracać. Pomagając mi,
też stała się celem gangsterów. Była zdana na mnie, jak ja wcześniej na nią.
Powtarzałem jej, żeby się nie poddawała. I zaplanowaliśmy dalszą ucieczkę.
Polecieliśmy pierwszym rannym samolotem do Kambodży, zabierając niewiele. Naeun
oddała Eunji trochę swoich ciuchów. Wydawało
mi się, że mamy wystarczająco kasy, by przeżyć spokojnie kilka miesięcy. W
samolocie zastanawiałem się, czy jestem w Korei ostatni raz i, czy gdyby nie
Eunji, zostałbym tu i wykończył tych skurwysynów, jeżeli oni wcześniej nie wykończyliby mnie. Porzuciłem gang, żeby ją ratować. Porzuciłem sześć osób, by
ratować jedną, jedyną. W którym momencie zwariowałem? Nie żałowałem. Jedynie
trochę się za siebie wstydziłem, chociaż U-Kwon powtarzał, że poradzą sobie
beze mnie – po prostu oddadzą pieniądze i rozwiążą gang. Ostatecznie,
poddawaliśmy się. Załamany psychicznie, fizycznie czułem się lepiej. W
przeciwieństwie do Eunji. Kaszlała i drżała z zimna, mimo że w samolocie i po
wylądowaniu, było gorąco. Majaczyła. Przecierałem jej spocone czoło przez całą
drogę ciasnym, dusznym, rozpadającym się busem, podskakującym na dziurawych
ulicach. O dziwo, bez większym kłopotów wysiedliśmy w wiosce. Wynajmowaliśmy
pokój u jednego z miejscowych. Wszystko układało się dobrze. Tylko gorączka
Eunji nie spadała. Codziennie ściągałem okolicznego lekarza. Stwierdził, że to
zapalenie płuc. Podawał jej leki, zastrzyki, kroplówki. A ja opłacałem leczenie
i nie przejmowałem się w ogóle wydatkami. Bez Eunji byłbym zupełnie sam.
Pragnąłem jedynie, żeby wyzdrowiała. No i moje pragnienie się spełniło.
TERAŹNIEJSZOŚĆ
ANGIE
-
Jiho… Jiho, masz piękne imię – powtarzałam – i ty też jesteś piękny, o tutaj –
położyłam rękę tam, gdzie miałam serce.
Nie umiałam w inny sposób powiedzieć mu, jak go kochałam.
Gdybym powiedziała, czy zabrzmiałoby to lepiej, niż kłamstwa, jakimi
zasypywałam klientów, za co płacili? Jiho zaśmiał się i odpowiedział z
powagą:
- Jestem kryminalistą.
Był wieczór. Już zrobiło się ciemno. Siedzieliśmy przy
uchylonym oknie, słuchając odgłosów chrząszczy w zaroślach i jedliśmy to, co
Jiho kupił ostatnio na targu i ugotował – ryż z warzywami. Po kilku dniach
odżywiania się tylko przez kroplówkę, to była prawdziwa uczta. Właściciel
chatki przyniósł nam jeszcze na deser orzechy i suszone figi. Pomyślałam, że
dobrze mi tutaj. Nikt mnie tu nie zna, nie osądza, nie posiada mojego ciała za
pieniądze. Z jednej strony odzyskałam wolność, z drugiej, tak jakby zostałam
wygnana.
- Co zrobimy? – spytałam, patrząc przez okno na pozostałe
chatki, ubogie i niszczejące, na tle wysokich wzgórz, porośniętych herbatą.
- Jutro pójdziemy na targ, kupimy więcej jedzenia. Może
wreszcie zwiedzimy okolicę – opowiadał Jiho, spokojnie, jak opowiadał mi
wcześniej o mojej chorobie.
- Nie – przerwałam mu – co my… w ogóle… zrobimy? Jak mamy
to wszystko wytrzymać, wiecznie się ukrywając?
- Tu nas nie znajdą. Możemy zatrudnić się na plantacjach,
zarabiać. Po co wracać do Korei? Po co i do kogo?
Tak, nie mieliśmy nikogo, tylko siebie wzajemnie. I
nikogo więcej nie potrzebowaliśmy. Jiho włączył telewizor. Niestety, żadna
stacja dobrze nie odbierała. Tylko śnieżenie. Jiho wymyślił coś lepszego.
Włączył z telefonu piosenkę The Rolling Stones – „Angie” i opowiadał jej
historię:
- Podobno jest o żonie Davida Bowie, ale ja wiem, że jest
o tobie – podsumował i chociaż było ciemno, wiedziałam doskonale, że płakał.
Nie zapytałam o powód, powody wydawały mi się oczywiste. Ktoś, kto latami dusi
w sobie emocje, pewnego dnia nie wytrzyma. Oboje musieliśmy wreszcie zrzucić z
siebie napięcie. Płakaliśmy i kochaliśmy się, ostrożnie i powoli, jak jeszcze
nigdy. Być może w ten sposób chcieliśmy przekazać sobie wszystko, czego nie
umieliśmy zrobić za pomocą słów. Za wiele razy się okłamywaliśmy. Kochałam Jiho
i czułam, że też mnie kocha, jak parodiował piosenkę, patrząc mi prosto w oczy.
- Angie. Don't you weep, all your kisses still taste sweet... - pocałował mnie.
Ja pozostałam poważna.
- Proszę… - jęknęłam – nie zabijaj nikogo więcej…
Nie chciałam, by dotykały mnie ręce ubrudzone krwią. Nie
spodziewałam się, że to tak proste. Jiho przytulił mnie, odpowiadając:
- Ok. I hate that sadness in your eyes...
Och, jak romantycznie:) Wiele strasznych rzeczy się wydarzyło, ale przez nie ta dwójka zbliżyła się do siebie jak nigdy wcześniej;) Niech już tam zostaną i kochają się aż do śmierci bez większych zmartwień;)
OdpowiedzUsuńJuż z nimi nie mam w planach większych zawirowań :)
Usuń