17/06/2017

the song of love (rozdział 17)

                W domu publicznym w Nankin panowała złowroga cisza. Zaraz po kolacji dziewczęta pozamykały się w swoich pokojach, jak zwykle mając nadzieję, że tego wieczoru nie zjawią się japońscy żołnierze. Krążyły plotki, że do Nankin przybyły nowe oddziały wojsk. Z koszarów dochodziły przytłumione odgłosy zabawy, zapowiadając zbliżający się kolejny koszmar. Seyi siedziała w przestronnej sali, pełnej szpitalnych łóżek, gdzie przenoszono chwilowo niezdolne do pracy z powodu odnoszonych urazów dziewczyny lub te, po dokonaniu aborcji. Do tych drugich należała Dahee. Gdy tylko zorientowała się, że jest w ciąży, wpadła w szał. Krzyczała, biła się po brzuchu i przeklinała swoje poczęte, z jakąś z tych bezlitosnych bestii, dziecko. Zaniepokojona Seyi zawołała madame Yoshita, a ta załatwiła wszystko, jak załatwiała i w przypadku innych dziewczyn z tym samym problemem. Wezwała lekarza, który był przyzwyczajony do przeprowadzania aborcji w prymitywnych warunkach domu publicznego. Dahee zachowywała obojętność. Była spokojna, mimo że cały czas odczuwała fizyczny ból i nie przestawała krwawić. Nie opuszczała jej też gorączka. Początkowo niewielka, lecz niestety, narastająca z każdym kolejnym dniem. Seyi czuwała przy jej łóżku. Rozmawiała z nią, karmiła ją, obmywała spocone czoło, a potem już jedynie wysłuchiwała majaczenia dziewczyny.
- Nie poddawaj się - powtarzała - musisz żyć... dla mnie i dla Takuyi...
Wielokrotnie słyszała w tych majakach jego imię, a kiedy sama je wymawiała, widziała, że wykończona gorączką koleżanka drgała lekko. Pomimo bólu czasami jakby unosiła kąciki ust w uśmiechu. Nie chciała umrzeć... chciała żyć. Seyi o tym wiedziała. Bo gdyby tak nie było dawno zadałaby sobie śmiertelne rany opiłkami szkła ze zbitego lustra, którymi nie przestawała się ciąć. Nie zrobiła tego. Chociaż miała na ciele mnóstwo blizn, wszystkie wydawały się powierzchowne. W pewnym sensie Seyi podziwiała Dahee za to, że nigdy nie traciła kontroli. A może tak się broniła? Świadoma swoich czynów, pokazywała oprawcom, że nie mają nad nią władzy. Tego dnia, gdy stan Dahee stał się krytyczny, Seyi wielokrotnie błagała madame Yoshita, by jeszcze raz wezwała lekarza. Bez skutku. Nikogo nie interesował los powoli umierającej dziewczyny. Wieczorem przyszli japońscy żołnierze i Seyi została zmuszona do powrotu do swojego pokoju. Obsłużyła trzech mężczyzn nowo przybyłych do Nankin. Z pierwszym nie miała większych problemów, po prostu zaspokoił potrzebę i wyszedł. Z drugim poszło gorzej, założył jej knebel, żeby nie krzyczała i w brutalny sposób ją zgwałcił. Płakała, kiedy po jego wizycie drzwi pokoju znowu się otworzyły. Już miała dość. Podniosła oczy i zobaczyła naramiennik na mundurze mężczyzny. Po tylu miesiącach obsługiwania japońskich żołnierzy znała się na stopniach wojskowych. Rozpoznała, że to naramiennik pułkownika.
- Nie płacz - rzucił, rozbierając się - tamci są młodzi i niewyżyci, ja już mam swoje lata.. nie musisz się mnie bać, nie zrobię ci krzywdy.
Podał jej chusteczkę, by wytarła zapłakaną twarz. Przestała płakać, była zbyt zaskoczona. Rzadko którykolwiek z żołnierzy okazywał jej zrozumienie. Postanowiła wykorzystać fakt, że czynił to sam pułkownik.
- Rób, co chcesz - powiedziała - tylko...  błagam, w zamian pomóż mojej koleżance...
- A co się dzieje z twoją koleżanką? - zapytał, przerywając rozbieranie.
Usiadł obok dziewczyny i wydawał się szczerze zainteresowany. Seyi opowiedziała mu o Dahee.
- Nikt nie przejmuje się tym, że jej stan po aborcji cały czas się pogarsza. Jeżeli nie otrzyma pomocy, umrze... a ona... mimo wszystko chce żyć. Ja naprawdę... zrobię co pan zechce... - znowu się rozpłakała.
- Dobrze, zobaczymy potem, co z twoją koleżanką.
Seyi była zaskoczona, że pułkownik w zamian za pomoc Dahee nie zażyczył sobie niczego szczególnego. Zadowolił go zwykły seks, mimo że wręcz dostał przyzwolenie, by to sobie urozmaicić. Później ubrał się i zaczekał, aż Seyi założyła sukienkę. Poszedł za nią do sali, gdzie leżała jej umierająca koleżanka. I zamarł. Chociaż to było rok temu, zapamiętał tę twarz. Wtedy... w filharmonii.
- Kim Dahee... - powtarzał szeptem, zszokowany przysiadając na jej łóżku.
Mimo gorączki podniosła na moment półprzymknięte powieki i rozpoznała go, ojca Mei, pułkownika Sakamoto Ryu.
- To ktoś bliski? - spytała, zdziwiona jego reakcją Seyi.
Ryu przytaknął skinieniem głowy.
- Wezmę ją do szpitala - postanowił i wtedy Seyi zrozumiała, że uratowała Dahee. Pułkownik nie wyśle jej z powrotem w to okropne miejsce. Niestety, zrozumiała coś jeszcze... nie miała co liczyć na wybawienie dla siebie... i czuła się tak, jakby zostawała zupełnie sama na świecie, kiedy Ryu wziął na ręce bezwładną Dahee i wyniósł ją z domu publicznego, upominając jeszcze madame Yoshita:
- Czemu nie wezwała pani lekarza?
- Nie wiedziałam, że jej stan jest taki zły... - skłamała tamta i wróciła do piłowania paznokci.
                Dahee trafiła do szpitala w ostatnim momencie. Wykrwawiała się i była odwodniona. Uratowała ją skomplikowana operacja oraz kroplówki, a kiedy po kilku dniach otworzyła oczy, niczego nie pamiętała. Nie wiedziała, gdzie jest, jak się tu znalazła i czemu kojarzy jej się, że zobaczyła twarz pułkownika Sakamoto Ryu. Po chwili w sali pojawiła się pielęgniarka, obdarzyła ją czułym uśmiechem i zawołała lekarza. Na plakietce Dahee przeczytała jego nazwisko i zorientowała się, że to Japończyk. Zadrżała. Wówczas, kiedy rozpoczął się jej koszmar, też była w japońskim szpitalu... Czy odbyła jakąś podróż w czasoprzestrzeni i musi przechodzić przez wszystko jeszcze raz?
- Nie... Nie... - powtarzała, prosząco, widząc zbliżającego się lekarza.
- Doktorze Yamada, może lepiej ja z nią porozmawiam... - zaproponowała pielęgniarka i dodała, gdy została sama z Dahee - jestem Natsumi. A ty? Pamiętasz, jak się nazywasz?
- Dahee... Kim Dahee.
- Cześć, Dahee, jak się czujesz?
- Jestem śpiąca... chociaż chyba długo spałam, prawda?
- Sześć dni - poinformowała ją Natsumi - jesteś w szpitalu, wiesz o tym? Pamiętasz, jak się tu znalazłaś?
- Nie pamiętam. Ja... byłam w ciąży. Przyszedł taki jeden... podawał się za lekarza. Okropnie cuchnął. Wyskrobał ze mnie dziecko. To bolało. Potem nie czułam się dobrze - opowiadała Dahee bez emocji, co zszokowało Natsumi.
Starała się nie dać tego po sobie poznać.
- Rzeczywiście... pewnie tylko podawał się za lekarza. Poranił cię, tam, w środku, i doktor Yamada to pozszywał. Już nie krwawisz i za jakiś czas dojdziesz do siebie. My i pułkownik Sakamoto pomożemy ci.
- P... pułkownik Sakamoto?
- Tak, on cię tu przywiózł i przychodził codziennie. Dzisiaj pewnie też przyjdzie, ucieszy się, że masz się lepiej. A póki co... pozwolisz, że doktor cię zbada? Jeżeli chcesz, będę przy tym i będę trzymała cię za rękę - zaproponowała Natsumi.
Żal jej było dziewczyny. Nie wyobrażała sobie przez co musiała przejść i ile wycierpiała.
- Dobrze - zgodziła się Dahee.
Obecność pielęgniarki ją uspokajała i sprawiła, że zaufała doktorowi Yamada. Przekonała się, że sam był lekko zawstydzony tą sytuacją i zachowywał się niezwykle ostrożnie. Natsumi, jak obiecała, cały czas trzymała ją za rękę. Potem podała jej wody i zagadywała, dopóki Dahee nie zapadła w sen. Spała około godziny, a gdy się obudziła, zauważyła obok siebie Sakamoto Ryu.
- Kojarzysz mnie? - zapytał - jestem tatą Mei, pułkownik...
- Wiem - przerwała mu - czemu mnie pan uratował?
- Bo chciałaś żyć - przypomniał sobie słowa Seyi - twoja koleżanka tak powiedziała i poprosiła mnie, żebym cię uratował.
Tak... chciała żyć, mimo wszystko, nadal chciała żyć...
- Rozpoznał mnie pan?
- Yhm.
- Rozpoznał mnie pan i co pomyślał?
- Że po prostu muszę ci pomóc. Przykro mi, że tyle wycierpiałaś... Obiecuję, że już jest po wszystkim... Jak tylko wyzdrowiejesz, załatwię ci fałszywą tożsamość i odwiozę do domu.
                Jeżeli liczył, że tym samym wyleczy ją ze wszystkich traumatycznych wspomnień, przeliczył się. Jeżeli liczył, że usłyszy "dziękuję", to też się przeliczył. Dahee odwróciła twarz i nie odezwała się więcej. 
                Przez następne dni rozmawiała jedynie z Natsumi, ignorowała innych, odpowiadała na ich pytania tylko, jak było to konieczne. Po tygodniu wyszła ze szpitala. Chociaż Ryu zabrał ją do koszarów, gdzie stacjonowało mnóstwo japońskich żołnierzy, w jego pokoju czuła się bezpiecznie. Nikt nie ośmieliłby się tknąć podopiecznej pułkownika. Dbał o nią, podawał jej lekarstwa, troszczył się, by się odpowiednio odżywiała i przytyła kilka kilogramów. Efekty szybo były widocznie. Dahee nabrała sił i zazwyczaj wieczorem, gdy żołnierze siedzieli przy kolacji, spacerowała z Ryu po koszarach, pozwalając, by promienie słoneczne dodawały jej potrzebnej energii. Czasami, kiedy pułkownik się kąpał, bawiła się jego pistoletem, odbezpieczała go i zabezpieczała, zastanawiając się, jak to by było pociągnąć za spust. W nocy spała spokojnie na dostawionym do pokoju łóżku, a gdy dręczyły ją koszmary, wstawała i patrzyła przez okno. Za koszarami rozciągał się gęsty las, korony drzew kołysały się lekko w księżycowym świetle. To wszystko wyglądało tak niewinnie... a przecież tam, za tymi lasami była linia frontu. Dahee wielokrotnie słyszała huk wystrzałów lub widziała przelatujące z oddali spadające bomby. Wiedziała, że oprócz głównego szpitala, w którym leżała, znajdował się w okolicy też szpital polowy i codziennie odchodzili tam do świata zmarłych ranni żołnierze. Życzyła tego im wszystkim. Myślała o tym w nocy, jak już zapadała cisza.
                Pewnego dnia Ryu przywitał Dahee informacjami:
- Od dziś teoretycznie nazywasz się Sasaki Michiko, jesteś zjaponizowaną Koreanką... moją kochanką i jedziemy na wakacje do Keijo - podał dziewczynie dokumenty i ucieszył się, że zobaczył jej uśmiech.
- Kiedy wyruszamy? - spytała.
- Jutro po południu. Gotowa do drogi?
- Tak.
Ryu poszedł się kąpać, zadowolony ze swojego dobrego uczynku. Naprawdę uratował tę dziewczynę, zwrócił jej wolność. Czy choć w pewien sposób odpokutował poprzednie winy? Często wracał myślami do aresztowania Kanako i Hoona. Wówczas wydawało mu się, że spełnił swoją powinność wobec ojczyzny. Wiele przez to zyskał, prestiż, pozycję w wojsku. Wiele też stracił - rodzinę. Wszyscy poodwracali się od niego. Tylko nie Mei, jego ukochana córka, mimo że czasami sprzeciwiała mu się, jak w przypadku swojego związku z Koreańczykiem. To też ze względu na nią pomagał Dahee, wierzył w jej wdzięczność. Wykąpany, wrócił do pokoju i zabrał się za pakowanie walizki. Opowiadał o jutrzejszej podróży, kiedy usłyszał odgłos odbezpieczania pistoletu. Spojrzał za siebie i przeszedł go dreszcz.
- Dahee, odłóż to, natychmiast - zażądał stanowczo.
Stała w lekkim rozkroku i celowała w niego.
- Zdechniesz - wysyczała.
- Oszalałaś? Przecież ci pomagam. Co ty, do cholery, wprawiasz? - był zirytowany, nie wystraszony.
Nie traktował tych gróźb z powagą.
- Tak, pomagasz - Dahee wybuchła śmiechem - pomagasz mi, bo mnie znasz. Jakbym była obca, nie zainteresowałbyś się w ogóle moim losem.
- Co to za różnica? Zawdzięczasz mi wolność. To chyba najważniejsze.
- Bawisz się w dobrego samarytanina, kiedy tak naprawdę jesteś taki, jak wszyscy inni żołnierze. Przecież przyszedłeś tam zabawić się kosztem dziewczyn, które, o czym wiesz, są przymuszone do zaspokajania waszych chorych fantazji.
- Nie mam żadnych chorych fantazji. Powinnaś się cieszyć, że tam przyszedłem. Jakbym nie przyszedł, umarłabyś.
- Wiesz po co chciałam żyć? - zapytała - by zabijać takich, jak ty.
- Jakich? No powiedz! Jakich!
- Najmłodsza, Sukyeong miała dwanaście lat. Po tym jak po raz pierwszy została zgwałcona przez kilku żołnierzy, zabiła się. Trzy inne dziewczyny zakatowano, bo po prostu się broniły, cztery nie przeżyły aborcji.
- A czy ja mam na to jakiś wpływ?!
- Masz! - zawołała Dahee, drżąc na całym ciele - mogłeś zabronić swoim żołnierzom nas krzywdzić, mogłeś ich powstrzymać, a nie zrobiłeś nic!
- Jutro odwożę cię do domu. To nazywasz: nic?
Powoli zaczynał się bać. Dahee miała dzikość w oczach. Nie była przy zdrowych zmysłach. Nie podejrzewał, że ogrom cierpień, jakich doświadczyła, pozostawił tak wielkie piętno...
- Nie chcę wracać do domu - powiedziała - nie jestem już tą samą osobą, jestem po prostu dziwką. Zhańbiono mnie wbrew mojej woli, mimo to nie chcę przenieść hańby na swoich bliskich.
- O czym ty mówisz? Wiem, że ci ciężko. Ale twoi bliscy cię kochają, czekają na ciebie i nie marzą o niczym innym niż o twoim powrocie.
- Skąd ta pewność?
- Bo ja też jestem tatą...
- Gdyby to Mei zhańbiono... nie pamiętałbyś o tym przez cały czas, kiedy byś na nią patrzył?
Zrobiło mu się niedobrze, jak pomyślał, że to mogłoby dotyczyć Mei... Oblał go zimny pot.
- Pewnie bym pamiętał. Ale starałbym się, by sama o tym zapomniała. Kochałbym ją. I codziennie byłbym wdzięczny, że żyje i jest przy mnie...
- Co to za życie... - kpiła Dahee - ja już nie mam życia, mam tylko jeden, jedyny cel: zemstę.
- Jak sobie sama poradzisz?! Dokąd pójdziesz?!
- To moja sprawa.
- Dahee, uspokój się. Odłóż pistolet... porozmawiajmy - zrobił kilka kroków w jej kierunku.
- Nie zbliżaj się! - zawołała i tylko pewniej zacisnęła ręce na pistolecie.
- Powiem moim żołnierzom, żeby tam nie przychodzili!
- I co z tego?! Takich miejsc są setki!
- Tak, Dahee, sama więc widzisz, że nie mam na to wpływu - powtarzał - i sama sobie przeczysz.
- Chcę twojej śmierci - powiedziała - za to, że przyłożyłeś rękę do tego okropnego procederu, przychodząc tam!
- Jak strzelisz, żołnierze to usłyszą, za zabójstwo pułkownika zabiją cię - ratował się wszelkimi sposobami.
- Nie usłyszą, są na kolacji - przypomniała - nikt niczego nie usłyszy.
- Dahee, błagam... jeżeli nie potrafisz docenić mojej pomocy... pomyśl o Mei. Strzelisz do jej ojca? Nie strzelisz, prawda? - rozłożył ramiona, jakby chciał ją przytulić i podszedł jeszcze kilka kroków.
- Stój! - krzyczała Dahee oszalała z gniewu, jaki nosiła i pielęgnował w sobie przez cały ten czas spędzony w domu publicznym, wreszcie dawała mu upust - jeszcze jeden krok i...!!!
Nie uwierzył jej. Zbliżył się. O ten jeden krok, którego mu zabroniła. Huk wystrzału ją oszołomił i odrzucił tak, że wylądowała na podłodze. Tuż obok Ryu. Wył niczym zwierzę w agonii. Kula trafiła go w brzuch, powodując ogromny krwotok. Dahee deptała jego krew, kiedy pakowała do torby, jaką dał jej na podróż, swoje nowe dokumenty, zapas prowiantu, pieniędzy, map, nabojów i... przede wszystkim pistolet. A przy tym nie czuła nic. Jedynie spokój.
- D... Da... hee... D... Dobij mnie... - wychrypiał, a ona podniosła torbę i ruszyła w kierunku drzwi.
- Miłego umierania - powiedziała i pozwoliła, by pochłonął ją las.
                Przez pierwsze dni trzymała się blisko linii frontu, bo wiedziała, że na tak niebezpiecznym terenie wysłani w pościg żołnierze, nie spodziewają się jej zastać. Była przekonana, że jak tylko odkryto zwłoki Ryu, uznano ją za winną i wyruszono na poszukiwania. Niewiele spała. Chciała pokonać codziennie chociaż piętnaście kilometrów. Przystawała co pewien czas, by coś zjeść, wypić, czy przyjrzeć się mapom. Trasa, jaką już dawno sobie ustaliła prowadziła przez Changzhou, Wuxi i Suzhou do Szanghaju. Miała nadzieję, że tam, przebywający na uchodźstwie, członkowie koreańskiego ruchu oporu pomogą jej. Wzdłuż drogi, do pokonania było około trzysta sześćdziesiąt kilometrów. Ale skoro trzymała się lasu, trasa wydłużała się o dodatkowych sto. Początkowo noce ją przerażały. Bała się szumu drzew, czy zwierzyny. Lecz wzdłuż linii frontu las wydawał się wymarły, niekiedy zaskrzeczał jedynie jakiś zbłąkany ptak. Dahee ucinała sobie krótkie drzemki i ruszała w dalszą drogę. Niestety, szybko skończył jej się prowiant. Znosiła jakoś trawiący ją i odbierający siły głód, podjadała leśne owoce i grzyby, lecz pragnienie nie dawało jej spokoju. Miała suche, popękane usta, a z powodu upału jeszcze pociła się sporo. Czuła się, jakby znowu dostała gorączki. W pewnym momencie każdy krok zaczął sprawiać jej trudność. Słaniała się. Upadła na ziemię i ledwie zdołała się podnieść. Torba niemiłosiernie jej ciążyła. Wreszcie Dahee poddała się. Usiadła oparta o drzewo i pozwoliła swoim myślom popłynąć w nicość. W jej głowie pojawiały się pojedyncze obrazy, z Keijo i z Nankin... Umierała. Już po raz drugi. Następnego dnia na moment oprzytomniała. Czemu to tyle trwa?, pomyślała i znowu dała się ponieść majakom. W swoich myślach zobaczyła Ryu, leżącego na podłodze z raną w brzuchu. Poczuła coś wilgotnego na swojej twarzy. To krew, to jego krew, powtarzała sobie. Aż wreszcie otworzyła oczy i poczuła ogarniający ją przyjemny chłód. Padał deszcz! Dahee odszukała w torbie butelkę, zbierała wodę i piła, piła bez końca. Wielkie krople deszczu zmoczyły ją całą i orzeźwiły. Odzyskała nadzieję i wyruszyła znowu w obranym przez siebie kierunku. 
                Zapadał zmierzch, kiedy do jej uszu doszedł złowrogi szelest. Pomyślała, że to zwierzę i, walcząc z ogarniającą ją paniką, sięgnęła po pistolet. Stała nieruchomo i czekała. Aż zobaczyła sylwetkę mężczyzny w japońskim mundurze. Wycelowała w niego odbezpieczony pistolet, zdecydowana strzelić i w tym momencie ją dostrzegł.
- Nie! - zawołał, podnosząc ręce w geście poddania - nie zabijaj mnie! Proszę...
Wyczuła, że mówi po japońsku ze znajomym akcentem...
- Jak się nazywasz? - zapytała, cały czas mając go na muszce.
Jeżeli to Japończyk, już jest martwy, pomyślała.
- Lee Jungshin. Jestem Koreańczykiem. Ty też jesteś Koreanką, prawda? - zapytał z drżeniem w głosie.
Przyjrzała mu się. Był młody, mokry od deszczu i wyjątkowo wysoki. Wydawał się naprawdę wystraszony.
- Czemu masz na sobie japoński mundur? - nie opuszczała pistoletu, zbliżając się niespiesznie do chłopaka.
Nie był pewien, czy może jej zaufać. Tylko... czy miał inne wyjście?
- Zmusili mnie, żebym służył w japońskim wojsku. Uciekłem. Jestem dezerterem. A ty?
W tym samym momencie ona powoli opuściła pistolet, on ręce.
- Masz coś do jedzenia? - zapytała - jestem głodna.

OD AUTORKI:

Napisałam ten rozdział w 1 dzień (dzisiejszy) i jestem wykończona xD 

Tak, jak obiecałam, jest o Dahee i pojawia się nowa postać^^

Wiem, szczułam was tym Jungshinem od początku opowiadania, tak oto napisałam o nim wreszcie i od tego momentu jeszcze nie raz się pojawia:) 

To może jeszcze zdjęcie? :D


PS. Myślicie, że Ryu nie żyje?

6 komentarzy:

  1. Świetny rozdział! Czekam na więcej. Sama nie jestem pewna czy on żyje czy nie :D Zobaczę w kolejnym rozdziale :D

    Zapraszam również do siebie zaczęłam pisać nową serie "Alternatywa", a poza tym piszę drugą serie Nieznanej Cesarzowej Ha Ny ;)

    http://another-live-korea.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej:) Dziękuję! Ja wiem, że 100 lat nie byłam na twoim blogu:o Ale powiedzmy, że zaczynają mi się wakacje, a w nie mam zamiar wszystko ponadrabiać:)
      Pozdrawiam cię serdecznie^^

      Usuń
  2. W końcu jest Jungshin!! Taki przystojny! W sumie pasuje do niego to imię ;) A co do Ryu ...kurczę trudno jest mi to rozgryźć, ale może właśnie chcesz nas (czytelników) trochę zmanipulować i wybierzesz to co najmniej jest przewidywalne z komentarzy, dlatego napiszę ,że nie żyje ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak, Jungshin jest przystojny, w sumie ja się jaram wszystkimi z CNBlue... Chociaż na 1 miejscu mam niezmiennie Jonghyuna :D
      A o losach Ryu dowiecie się już w kolejnym rozdziale:)

      Usuń
  3. Moje serce. Ten rozdział był tak bolesny. Najpierw ten ból Dahee. Potem te poświęcenie jej koleżanki. Szczerze to ucieszyłam się, że nie zgodziła się posłusznie na to co chciał od niej Ryu. To prawda, że tym sposobem nie zwróci jej normalnego życia. Czuję, że pokocham ją jeszcze bardziej teraz. Co do Ryu. Dla mnie może ginąć. ;-; Przykro mi Mei, ale takie są oblicza wojny...
    A Jungshin! Zapowiada się jego postać ciekawie. Dezerter. Mrr :D Ciekawe co teraz się wydarzy z nim i Dahee. <3 Waaa.
    Kocham to opo z każdym rozdziałem coraz bardziej i nie mogę się doczekać co dalej. <3 Weny i czasu życzę! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywiście Seyi uratowała Dahee bezinteresownie, sama nie licząc na żadną korzyść.
      Wczuwając się w Dahee podczas pisania pomyślałam, że ona przede wszystkim po miesiącach bycia zmuszaną do tego, czego nie chciała robić, ma potrzebę podejmowania decyzji za samą siebie, stąd też to sprzeciwienie się Ryu, mimo że przecież jej pomagał. No i inna sprawa, że Dahee musi rozładować gniew, jaki w sobie nagromadziła, a więc pojawiła się żądza zabijania.
      Tak, Jungshin nie stanął na drodze Dahee bez powodu:)
      Dziękuję<3 Przyda się i to i to, choć wenę i pomysły mam, czas jest jak zwykle większym problemem:P

      Usuń