14/02/2016

apeiron (rozdział 25)

Under the surface


ZICO

                - Hey, Woo Jiho! - zawołała Naeun, wyjątkowo stanowczo, jak na taką delikatną osóbkę.
Zastała mnie przy drzwiach, gotowego, by opuścić domowy areszt. A niech to szlag. Gdyby siedziała w tym kiblu, chociaż jeszcze minutę… byłbym, kurwa, wolnym człowiekiem. Ale nie, wszystko oczywiście potoczyło się nie po mojej myśli.
- Ty! – oskarżycielsko wymierzyłem w nią wskazujący palec – nie szpieguj mnie, mała.
- Yukwon kazał mi cię pilnować, aż nie wróci ze swojej rozmowy kwalifikacyjnej. Przez ten czas jestem za ciebie odpowiedzialna. I jak ty sobie pójdziesz, ja pójdę cię śledzić.
Najchętniej zamknąłbym gdzieś to dziewczę, żeby dała mi spokój. Ale przecież nie mogłem tego zrobić tylko dlatego, że się o mnie martwiła. No i te jej blizny na nadgarstkach... lepiej na nią uważać i porzucić wszystkie drastyczniejsze pomysły.
- Son Naeun -  zacząłem z uśmiechem i chyba wyglądałem idiotycznie tak się szczerząc, bo się zaśmiała – ja tylko jestem głodny. Chcę kupić coś do żarcia. Mam ochotę na kurczaka, ty też?
- Hey! Nie udawaj niewiniątka. I nie nabierzesz mnie na te uśmieszki, nie jesteś typem cute boy’a. Sama kupię ci tego kurczaka, czy co tam chcesz...
- Ayyy, good girl. Pospieszysz się, nie? Jestem okrrropnie głodny!
Naeun posłała mi pełne politowania spojrzenie. No cóż, robienie z siebie idioty czasami przynosi pozytywne rezultaty. Ubrała buty, kurtkę i polazła sobie, niczego nie podejrzewając. Podbiegłem do okna i obserwowałem, jak szła w stronę przystanku autobusowego. Stwierdziłem, że pewnie pojedzie po tego kurczaka do Seulu, bo tu dostałaby jedynie surowego. To dawało mi mnóstwo możliwości, a przede wszystkim – mnóstwo czasu. Był szary, deszczowy dzień, na ulicach nikogo. Poszedłem na garaże. Stanąłem tam, gdzie postrzelił mnie ten gnojek. Rana wciąż dawała o sobie znać, nieprzyjemnie pulsowała i, choć wydawało mi się, że już jestem do tego przyzwyczajony, dostawałem zawrotów głowy. A może to ta sceneria... Odtwarzałem w myślach cały ciąg tamtych wydarzeń, by mieć pewność, że niczego nie przeoczyłem. Czegoś, co naprowadziłoby mnie na winnego. Czekałem na niego. Nie przyszedł. Nikogo nie przysłał. Czyżby się poddał? Nie, to niemożliwe. W ogóle, czemu miałby przyjść, czy przysyłać kogoś? Zbyt długo się ociągałem. Pewnie pomyślał, że nie żyję, albo się ukrywam. I jak ja mam go dopaść?! Z wściekłości zacząłem kopać jakąś leżącą obok stertę blach. Obszedłem garaże dookoła, czekając, aż coś się wydarzy. Nic się nie wydarzyło. Nie mogłem tak po prostu wrócić do chaty, z uczuciem, że mam na swoim koncie jeszcze jedną przegraną. Na garażach nie zastałem nikogo. Postanowiłem, że pójdę gdzieś, gdzie byłoby więcej ludzi. By pokazać, że wróciłem do żywych, by sprowokować tych, co podświadomie zakopali mnie w ziemi. To tak, jakbym wołał: jestem tu, nie boję się niczego! Proste: zasada akcji i reakcji, ja coś robię, oni reagują. Przeszedłem Sabuk wzdłuż i wszerz, aż dziwne, że nigdzie nie natknąłem się na Yukwona, albo na kogokolwiek z moich chłopaków. Siedziałem w pubie i piłem, rozglądając się, czy ktoś mnie nie obserwuje. Nikogo podejrzanego. Czułem tylko chłód broni, wetkniętej za pas, gotowej do zabijania. Byłem przepełniony prymitywnymi, mrocznymi instynktami. Z takim nastawieniem do świata czułem potrzebę, by odwiedzić tylko jedno miejsce. Wysiadałem z zatłoczonego autobusu, zastanawiając się, czy ja naprawdę zwariowałem. Wszystko wskazywało na to, że tak. Przeszedłem przez most i wbiegłem w przejście podziemne przed burdelem. Towarzyszyło mi dziwne wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Wyczuwałem czyjąś obecność tuż obok. Nasłuchiwałem jego kroków. Przyspieszyłem i ten ktoś też przyspieszył, zatrzymałem się i on też się zatrzymał. Popatrzyłem za siebie. Był tam, zamaskowany, ubrany w czarną skórę typ. Nie ruszał się, po prostu przyglądał mi się. Wymacałem broń. Wyciągnąłem ją jednym, szybkim gestem. Odwróciłem się i strzeliłem, co odbiło się przerażającym echem. Koleś z jękiem upadł na ziemię, prosto w kałużę wody, sików, czy nie wiadomo czego innego. Krew sączyła się z jego klatki piersiowej, po ciemnej kurtce i po zafajdanym betonie, na którym wydawała się czarna. Ten typ jeszcze żył. Rozpaczliwie łapał powietrze. A przy tym krew z rany tryskała, jak fontanna. Nachyliłem się nad nim i ściągnąłem mu maseczkę. Widziałem jego twarz wykrzywioną z bólu. Nie znałem go, zapewne nie osobiście. Był młody. Miał sympatyczną gębę. Patrzył na mnie zupełnie obojętnie. Przeszukałem jego kieszenie. Dokumenty, telefon, spluwa. Zabrałem to wszystko i chwyciłem go za kołnierz kurtki.
- Ty, dla kogo pracujesz? Kto jest twoim szefem, gnojku? Jeśli mi powiesz, wezwę karetkę. Wyzdrowiejesz. Jeśli nie, to się tu wykrwawisz – ostrzegłem go.
Wyglądał, jakby moje słowa w ogóle do niego nie dochodziły, tylko rozbijały się o niewidzialną barierę.
- To jeszcze nie koniec -  wysyczał przez zaciśnięte zęby.
Strzeliłem do niego drugi raz. Z jego osobistej broni. I odszedłem. Później przejrzę to, co mu zabrałem, wcześniej pójdę się zrelaksować. Wytarłem zakrwawione ręce w chusteczkę i włożyłem ją do kieszeni. Ledwo znalazłem się w recepcji, Jinsuk już dzwoniła do mojej dziwki.  
- Angie? Przyszedł...
- Nie chcę Angie. Chcę się zabawić z najbardziej wyuzdaną dziwką, jaka tu jest.
Jinsuk zamilkła. Słuchawka telefonu opadła na widełki.
- Powinnam ci polecić White Quinn... ale w tym momencie jest zajęta klientem.
- Zaczekam.
Kręciłem się trochę, to tu, to tam. Poszedłem do burdelowej restauracji, zjadłem coś i popiłem. Aż wreszcie przylazła Jinsuk i powiedziała, że White Quinn jest już gotowa mnie przyjąć. Pokój 43. Nie mogłem się powstrzymać od pewnej złośliwości... a może tylko po to tu przyjechałem. Zapukałem do pokoju 41, pokoju Angie. Otworzyła dość szybko i zmierzyła mnie zaniepokojonym spojrzeniem. Serio? Czy ja ją przerażałem? Ubrana w koronkową bieliznę wyglądała tak, że... NIE.
- Zico... Powiedziałam ci... żebyś nie przychodził do mnie więcej...
Uśmiechnąłem się szeroko i z całą złośliwością, na jaką mogłem się zdobyć, odpowiedziałem:
- Eeeeeh! Pomyliłem pokoje.
Odwróciłem się i zapukałem do White Quinn. Otworzyła natychmiast, a Angie widziała, jak zniknęliśmy za zatrzaśniętymi drzwiami. Tylko że nie czułem satysfakcji. Obojętny, rzuciłem się na łóżko. Rana znów zabolała. Nie powinienem szaleć. Obserwowałem dziwkę o najjaśniejszej skórze, jaką kiedykolwiek widziałem u Azjatki, ubraną w czerwone, lateksowe skrawki i poszarpane pończochy. Zapłaciłem jej i poleciłem:
- Zatańcz dla mnie, rozbierz się, postaraj się, żebym oszalał.
Zaproponowała mi szampana. Zgodziłem się, choć nie zamierzałem go pić. Na dziś dość alkoholu. Po prostu podobała mi się wizja mnie z kieliszkiem w ręce. Starałem się zrelaksować, w pokoju przepełnionym tysiącami odcieni czerwieni, czerwone ściany, pościele, światła. To przypomniało mi o krwi, jaka dziś została przelana. White Quinn włączyła muzykę z laptopa. Zapamiętałem tytuł Royksopp – „What else is there”. What else is there?, zastanawiałem się. There? Gdzie? White Quinn powiedziała, że Royksopp to skandynawski duet. Przemknęło mi przez myśl, że może sama ma skandynawskie korzenie, to by wyjaśniało jej jasną karnację. Tańczyła i rozbierała się. Była taka... zmysłowa. I nieświadoma, że chwilę wcześniej moimi własnymi rękami zastrzeliłem kogoś.


ANGIE

                Wizyta Zico okropnie mnie zabolała. Z dwóch powodów. Że przyszedł, mimo mojej prośby i przywołał z powrotem wszystkie uczucia, które w sobie pogrzebałam. I że przyszedł... ale nie przyszedł do mnie. White Quinn... krążyły o tej dziewczynie legendy. Ponoć potrafiła zadowolić najbardziej wyrafinowany gust... A ja po prostu wiedziałam, że Zico nie pomylił pokoi. Zapukał do mnie, żebym zobaczyła, za kogo dziś zapłacił. Trzasnęłam drzwiami i stałam, jak sparaliżowana. Kochałam tego mężczyznę. To nieprawda, że nie mam uczuć. Przecież ja też jestem człowiekiem! Musiałam się dowiedzieć, jak do tego wszystkiego doszło. Dlaczego White Quinn? Udałam się do recepcji, a to, co zobaczyłam, naprawdę mnie zszokowało. Dwóch chłopaków w kominiarkach przytrzymywało Madame Jinsuk. Trzeci mierzył z pistoletu prosto w jej czoło.
- Woo Jiho, gdzie jest ten skurwiel?! – krzyknął
- K... kto? – zapytała Madame, drżącym głosem.
Chowałam się w szczycie schodów, by mnie nie widzieli. Usłyszałam strzał... i wrzask mojej przełożonej.
Nie krzycz, nie krzycz, nie krzycz, bo i ciebie dopadną..., powtarzałam sobie, choć naprawdę nie wiedziałam, dlaczego chciałam żyć. Odważyłam się spojrzeć w tamtym kierunku... wszyscy żywi, to był tylko strzał w powietrze.
- Obawiam się, że może serio ta pipka nie zna nazwisk klientów – wtrącił się jeden z tych, co przytrzymywali Madame -  gdzie jest Zico, gdzie jest ten kolo? – dodał i pokazał jej zdjęcie...
A Madame odpowiedziała:
- 43... pokój 43.


ZICO

                Pomimo tej psychodelicznej piosenki, słyszałem strzał. Jeden strzał, gdzieś w oddali, lecz dostatecznie blisko, bym zamarł w bezruchu. Byłem pewien, że chodziło o mnie. Natychmiast ze świata fantazji wróciłem do rzeczywistości. Podniosłem się, jak oparzony i podbiegłem do okna. Kieliszek wypadł mi z rąk. Przed burdelem kręcili się zamaskowani kolesie z pierdolonymi rewolwerami. White Quinn też ich widziała. Znieruchomiała. Potrząsnąłem nią lekko.
- Pomożesz mi uciec? – zapytałem.
Zaprzeczyła, kiwając głową.
- Kim ty jesteś… co się dzieje? – powtarzała.
- Pomóż mi, suko!
Szarpaliśmy się. Chciała uciec sama, a ja jej na to nie pozwalałem. Albo zabierze mnie w bezpieczne miejsce, albo zginie tu ze mną. Uderzyłem ją w twarz i oboje na chwilę znieruchomieliśmy. Wykorzystała ten moment, otworzyła drzwi i zniknęła w pokoju obok. Choć błagałem o pomoc... zignorowała mnie. Byłem sam, przy dziękach tej pieprzonej piosenki, zaczynającej się od nowa i od nowa. Zrozumiałem, że nie mam szans. Budynek ze wszystkich stron obstawiali gangsterzy. Pozostało tylko czekać, aż mnie schwytają. Serce waliło mi, jak oszalałe. Jestem wytrzymały na ból, powtarzałem sobie. To, co uważałem za niemożliwe, spełniło się, złapali mnie, już mnie mają...
W tej chwili zapanowała ciemność. Nie, nie zemdlałem. Wszystkie światła wygasły, a muzyka ucichła. Ktoś złapał mnie za rękę.
- Ciii... uciekniemy, uciekniemy... my możemy to zrobić – szepnęła Angie.
Mieliśmy chwilę na zdezorientowanie gangsterów, zanim ich oczy przyzwyczają się do ciemności. Nie znali terenu i gubili się. A dla Angie to był jej dom. Nie puszczała mojej ręki. Poprowadziła mnie na najwyższe piętro. Wydawało mi się, że to bez sensu, ale zaufałem jej. Może miała plan, a może nie przewidziała, że ci skurwiele obstawią schody i nigdzie nie uciekniemy. Odstawiła wiadra ze szczotkami i otworzyła zniszczone, odrapane drzwi, za którymi... była zimna, przerażająca przepaść. Pozostałość po windzie, przemknęło mi przez myśl. Zwisały stamtąd jedynie liny. Zakląłem. Angie też nie wyglądała na zachwyconą. Gdzieś obok posypały się strzały. Złapaliśmy się lin i spuściliśmy się na dół, raniąc sobie ręce, aż popłynęła krew. Wylądowaliśmy po kolana w wodzie. W dodatku rana na brzuchu okropnie mnie bolała. Rzuciłem wiązanką przekleństw. Angie się śmiała, powtarzała, że jesteśmy uratowani. Znajdowaliśmy się w kanałach! Powstrzymywałem wymioty. Tak, tu byliśmy bezpieczni, pieprzeni gangsterzy nie wiedzieli, że istnieje połączenie między burdelem, a podziemiem. Zastanawiałem się tylko, czy da się wyjść z tych kanałów, niezauważonym. Angie znów złapała mnie za rękę. Szliśmy wąskimi, zalanymi cuchnącą wodą korytarzami. Oddychaliśmy głośno i nie odzywaliśmy się. Chyba oboje myśleliśmy o tym samym, że jesteśmy tu uwięzieni na wieczność. Aż zobaczyliśmy przebłysk światła. Podsadzona przeze mnie Angie otworzyła wieko studzienki. Wreszcie oddychaliśmy chłodnym, jesiennym powietrzem. Byliśmy mokrzy i upaprani śmierdzącą mazią. Gdzieś blisko usłyszeliśmy nawoływania gangsterów. Rzuciliśmy się do ucieczki. Pędziliśmy przez podziemne przejście, obok zastrzelonego przeze mnie chłopaka, i zdyszani wybiegliśmy na most. Przeleciała koło nas kula. I jeszcze jedna. Wyciągnąłem swoje pistolety i strzelałem, bez zastanowienia, na oślep. Szybko zorientowałem się, że to nic nie pomoże. Więc po prostu starałem się osłaniać Angie. Tylko... jak długo jeszcze? Wreszcie kula trafiła mnie w rękę. Zignorowałem przeszywający ból. Z przeciwnych stron zbliżali się gangsterzy. Popatrzyłem w dół, na rzekę. Przepaść. I znów na Angie. Strach. Wahała się. „Tak”, powtarzałem jej, skinieniem głowy. „Tak”, odpowiedziała tym samym gestem. Złapaliśmy się za ręce i skoczyliśmy. Spadaliśmy wyjątkowo krótko, to tylko kilkanaście metrów... Ale zderzenie z lodowatą wodą okazało się w cholerę bolesne. Zanurzyliśmy się głęboko. Obok nas posypały się kule, zanim pociągnął nas nurt. Nie mogliśmy wypłynąć na powierzchnię, lecz mimo wszystko trzymaliśmy się za ręce. Dostrzegłem przerażenie w oczach Angie. Potrzebowała oddechu. Jednego, jedynego oddechu... Zbliżyłem usta do jej ust i podzieliłem się całym swoim własnym, ostatnim powietrzem.

4 komentarze:

  1. Normalnie każde kolejne zdanie czytałam z wstrzymaniem powietrza. Super akcja, no i wątek Zico i Angie mi się w tym opowiadaniu bardzo podoba, także więc jestem really, really, really zadowolona;) No i ciekawe czy oboje przeżyją...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wymyśliłam tę akcję, słuchając "Nillili mambo" :D Super, że się podobała^^

      Usuń
    2. To chyba moja ulubiona piosenka Block B, ale nie sądziłam, że może być taką inspiracją. Może inne będą miały równie zaskakujący efekt;)

      Usuń
    3. Moja chyba też :) Właściwie często się inspiruję piosenkami^^

      Usuń