Under the surface
ZICO
Zastała mnie przy
drzwiach, gotowego, by opuścić domowy areszt. A niech to szlag. Gdyby
siedziała w tym kiblu, chociaż jeszcze minutę… byłbym, kurwa, wolnym
człowiekiem. Ale nie, wszystko oczywiście potoczyło się nie po mojej myśli.
- Ty! – oskarżycielsko wymierzyłem
w nią wskazujący palec – nie szpieguj mnie, mała.
- Yukwon kazał mi cię pilnować, aż nie wróci ze swojej rozmowy
kwalifikacyjnej. Przez ten czas jestem za ciebie odpowiedzialna. I jak ty sobie
pójdziesz, ja pójdę cię śledzić.
Najchętniej zamknąłbym gdzieś to dziewczę, żeby dała mi spokój. Ale
przecież nie mogłem tego zrobić tylko dlatego, że się o mnie martwiła. No i te
jej blizny na nadgarstkach... lepiej na nią uważać i porzucić wszystkie
drastyczniejsze pomysły.
- Son Naeun - zacząłem z uśmiechem i
chyba wyglądałem idiotycznie tak się szczerząc, bo się zaśmiała – ja tylko
jestem głodny. Chcę kupić coś do żarcia. Mam ochotę na kurczaka, ty też?
- Hey! Nie udawaj niewiniątka. I nie nabierzesz mnie na te uśmieszki, nie
jesteś typem cute boy’a. Sama kupię ci tego kurczaka, czy co tam chcesz...
- Ayyy, good girl. Pospieszysz się, nie? Jestem okrrropnie głodny!
Naeun posłała mi pełne politowania spojrzenie. No cóż, robienie z siebie
idioty czasami przynosi pozytywne rezultaty. Ubrała buty, kurtkę i polazła
sobie, niczego nie podejrzewając. Podbiegłem do okna i obserwowałem, jak szła w
stronę przystanku autobusowego. Stwierdziłem, że pewnie pojedzie po tego
kurczaka do Seulu, bo tu dostałaby jedynie surowego. To dawało mi mnóstwo
możliwości, a przede wszystkim – mnóstwo czasu. Był szary, deszczowy dzień, na
ulicach nikogo. Poszedłem na garaże. Stanąłem tam, gdzie postrzelił mnie ten
gnojek. Rana wciąż dawała o sobie znać, nieprzyjemnie pulsowała i, choć
wydawało mi się, że już jestem do tego przyzwyczajony, dostawałem zawrotów
głowy. A może to ta sceneria... Odtwarzałem w myślach cały ciąg tamtych
wydarzeń, by mieć pewność, że niczego nie przeoczyłem. Czegoś, co naprowadziłoby mnie na winnego.
Czekałem na niego. Nie przyszedł. Nikogo nie przysłał. Czyżby się poddał? Nie,
to niemożliwe. W ogóle, czemu miałby przyjść, czy przysyłać kogoś? Zbyt długo się ociągałem. Pewnie
pomyślał, że nie żyję, albo się ukrywam. I jak ja mam go dopaść?! Z wściekłości
zacząłem kopać jakąś leżącą obok stertę blach. Obszedłem garaże dookoła,
czekając, aż coś się wydarzy. Nic się nie wydarzyło. Nie mogłem tak po prostu
wrócić do chaty, z uczuciem, że mam na swoim koncie jeszcze jedną przegraną. Na
garażach nie zastałem nikogo. Postanowiłem, że pójdę gdzieś, gdzie byłoby więcej
ludzi. By pokazać, że wróciłem do żywych, by sprowokować
tych, co podświadomie zakopali mnie w ziemi. To tak, jakbym wołał: jestem tu,
nie boję się niczego! Proste: zasada akcji i reakcji, ja coś robię, oni
reagują. Przeszedłem Sabuk wzdłuż i wszerz, aż dziwne, że nigdzie nie natknąłem
się na Yukwona, albo na kogokolwiek z moich chłopaków. Siedziałem w pubie i
piłem, rozglądając się, czy ktoś mnie nie obserwuje. Nikogo podejrzanego.
Czułem tylko chłód broni, wetkniętej za pas, gotowej do zabijania. Byłem
przepełniony prymitywnymi, mrocznymi instynktami. Z takim nastawieniem do
świata czułem potrzebę, by odwiedzić tylko jedno miejsce. Wysiadałem z zatłoczonego
autobusu, zastanawiając się, czy ja naprawdę zwariowałem. Wszystko wskazywało
na to, że tak. Przeszedłem przez most i wbiegłem w przejście podziemne przed
burdelem. Towarzyszyło mi dziwne wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Wyczuwałem czyjąś
obecność tuż obok. Nasłuchiwałem jego kroków. Przyspieszyłem i ten
ktoś też przyspieszył, zatrzymałem się i on też się zatrzymał. Popatrzyłem za
siebie. Był tam, zamaskowany, ubrany w czarną skórę typ. Nie ruszał się, po
prostu przyglądał mi się. Wymacałem broń. Wyciągnąłem ją jednym, szybkim
gestem. Odwróciłem się i strzeliłem, co odbiło się przerażającym echem. Koleś z jękiem upadł na ziemię, prosto w
kałużę wody, sików, czy nie wiadomo czego innego. Krew sączyła się z jego
klatki piersiowej, po ciemnej kurtce i po zafajdanym betonie, na którym
wydawała się czarna. Ten typ jeszcze żył. Rozpaczliwie łapał powietrze. A przy
tym krew z rany tryskała, jak fontanna. Nachyliłem się nad nim i ściągnąłem mu
maseczkę. Widziałem jego twarz wykrzywioną z bólu. Nie znałem go, zapewne nie
osobiście. Był młody. Miał sympatyczną gębę. Patrzył na mnie zupełnie
obojętnie. Przeszukałem jego kieszenie. Dokumenty, telefon, spluwa. Zabrałem to
wszystko i chwyciłem go za kołnierz kurtki.
- Ty, dla kogo pracujesz? Kto jest twoim szefem, gnojku? Jeśli mi powiesz,
wezwę karetkę. Wyzdrowiejesz. Jeśli nie, to się tu wykrwawisz – ostrzegłem go.
Wyglądał, jakby moje słowa w ogóle do niego nie dochodziły, tylko rozbijały
się o niewidzialną barierę.
- To jeszcze nie koniec - wysyczał
przez zaciśnięte zęby.
Strzeliłem do niego drugi raz. Z jego osobistej broni. I odszedłem. Później
przejrzę to, co mu zabrałem, wcześniej pójdę się zrelaksować. Wytarłem zakrwawione
ręce w chusteczkę i włożyłem ją do kieszeni. Ledwo znalazłem się w recepcji,
Jinsuk już dzwoniła do mojej dziwki.
- Angie? Przyszedł...
- Nie chcę Angie. Chcę się zabawić z najbardziej wyuzdaną dziwką, jaka tu
jest.
Jinsuk zamilkła. Słuchawka telefonu opadła na widełki.
- Powinnam ci polecić White Quinn... ale w tym momencie jest zajęta
klientem.
- Zaczekam.
Kręciłem się trochę, to tu, to tam. Poszedłem do burdelowej restauracji,
zjadłem coś i popiłem. Aż wreszcie przylazła Jinsuk i powiedziała, że White
Quinn jest już gotowa mnie przyjąć. Pokój 43. Nie mogłem się powstrzymać od pewnej
złośliwości... a może tylko po to tu przyjechałem. Zapukałem do pokoju 41,
pokoju Angie. Otworzyła dość szybko i zmierzyła mnie zaniepokojonym
spojrzeniem. Serio? Czy ja ją przerażałem? Ubrana w koronkową bieliznę
wyglądała tak, że... NIE.
- Zico... Powiedziałam ci... żebyś nie przychodził do mnie więcej...
Uśmiechnąłem się szeroko i z całą złośliwością, na jaką mogłem się zdobyć,
odpowiedziałem:
- Eeeeeh! Pomyliłem pokoje.
Odwróciłem się i zapukałem do White Quinn. Otworzyła natychmiast, a
Angie widziała, jak zniknęliśmy za zatrzaśniętymi drzwiami. Tylko że nie czułem
satysfakcji. Obojętny, rzuciłem się na łóżko. Rana znów zabolała. Nie
powinienem szaleć. Obserwowałem dziwkę o
najjaśniejszej skórze, jaką kiedykolwiek widziałem u Azjatki, ubraną w czerwone,
lateksowe skrawki i poszarpane pończochy. Zapłaciłem jej i poleciłem:
- Zatańcz dla mnie, rozbierz się, postaraj się, żebym oszalał.
Zaproponowała mi szampana. Zgodziłem się, choć nie zamierzałem go pić. Na
dziś dość alkoholu. Po prostu podobała mi się wizja mnie z kieliszkiem w ręce. Starałem
się zrelaksować, w pokoju przepełnionym tysiącami odcieni czerwieni, czerwone
ściany, pościele, światła. To przypomniało mi o krwi, jaka dziś została
przelana. White Quinn włączyła muzykę z laptopa. Zapamiętałem tytuł Royksopp – „What
else is there”. What else is there?, zastanawiałem się. There? Gdzie? White
Quinn powiedziała, że Royksopp to skandynawski duet. Przemknęło mi przez myśl,
że może sama ma skandynawskie korzenie, to by wyjaśniało jej jasną karnację.
Tańczyła i rozbierała się. Była taka... zmysłowa. I nieświadoma, że chwilę
wcześniej moimi własnymi rękami zastrzeliłem kogoś.
ANGIE
Wizyta Zico okropnie mnie
zabolała. Z dwóch powodów. Że przyszedł, mimo mojej prośby i przywołał z
powrotem wszystkie uczucia, które w sobie pogrzebałam. I że przyszedł... ale
nie przyszedł do mnie. White Quinn... krążyły o tej dziewczynie legendy. Ponoć
potrafiła zadowolić najbardziej wyrafinowany gust... A ja po prostu wiedziałam,
że Zico nie pomylił pokoi. Zapukał do mnie, żebym zobaczyła, za kogo dziś
zapłacił. Trzasnęłam drzwiami i stałam, jak sparaliżowana. Kochałam tego
mężczyznę. To nieprawda, że nie mam uczuć. Przecież ja też jestem człowiekiem!
Musiałam się dowiedzieć, jak do tego wszystkiego doszło. Dlaczego White Quinn?
Udałam się do recepcji, a to, co zobaczyłam, naprawdę mnie zszokowało. Dwóch
chłopaków w kominiarkach przytrzymywało Madame Jinsuk. Trzeci mierzył z
pistoletu prosto w jej czoło.
- Woo Jiho, gdzie jest ten skurwiel?! – krzyknął
- K... kto? – zapytała Madame, drżącym głosem.
Chowałam się w szczycie schodów, by mnie nie widzieli. Usłyszałam strzał...
i wrzask mojej przełożonej.
Nie krzycz, nie krzycz, nie krzycz, bo i ciebie dopadną..., powtarzałam
sobie, choć naprawdę nie wiedziałam, dlaczego chciałam żyć. Odważyłam się
spojrzeć w tamtym kierunku... wszyscy żywi, to był tylko strzał w powietrze.
- Obawiam się, że może serio ta pipka nie zna nazwisk klientów – wtrącił się
jeden z tych, co przytrzymywali Madame -
gdzie jest Zico, gdzie jest ten kolo? – dodał i pokazał jej zdjęcie...
A Madame odpowiedziała:
- 43... pokój 43.
ZICO
Pomimo
tej psychodelicznej piosenki, słyszałem strzał. Jeden strzał, gdzieś w oddali,
lecz dostatecznie blisko, bym zamarł w bezruchu. Byłem pewien, że chodziło o
mnie. Natychmiast ze świata fantazji wróciłem do rzeczywistości. Podniosłem
się, jak oparzony i podbiegłem do okna. Kieliszek wypadł mi z rąk. Przed
burdelem kręcili się zamaskowani kolesie z pierdolonymi rewolwerami. White
Quinn też ich widziała. Znieruchomiała. Potrząsnąłem nią lekko.
- Pomożesz mi uciec? – zapytałem.
Zaprzeczyła, kiwając
głową.
- Kim ty jesteś… co się
dzieje? – powtarzała.
- Pomóż mi, suko!
Szarpaliśmy się. Chciała uciec sama, a ja jej na to nie pozwalałem.
Albo zabierze mnie w bezpieczne miejsce, albo zginie tu ze mną. Uderzyłem ją w
twarz i oboje na chwilę znieruchomieliśmy. Wykorzystała ten moment, otworzyła
drzwi i zniknęła w pokoju obok. Choć błagałem o pomoc... zignorowała mnie.
Byłem sam, przy dziękach tej pieprzonej piosenki, zaczynającej się od nowa i od
nowa. Zrozumiałem, że nie mam szans. Budynek ze wszystkich stron obstawiali
gangsterzy. Pozostało tylko czekać, aż mnie schwytają. Serce waliło mi, jak
oszalałe. Jestem wytrzymały na ból, powtarzałem sobie. To, co uważałem za
niemożliwe, spełniło się, złapali mnie, już mnie mają...
W tej chwili zapanowała ciemność. Nie, nie zemdlałem. Wszystkie światła wygasły,
a muzyka ucichła. Ktoś złapał mnie za rękę.
- Ciii... uciekniemy, uciekniemy... my możemy to zrobić – szepnęła Angie.
Mieliśmy chwilę na zdezorientowanie gangsterów, zanim ich oczy przyzwyczają
się do ciemności. Nie znali terenu i gubili się. A dla Angie to był jej dom.
Nie puszczała mojej ręki. Poprowadziła mnie na najwyższe piętro. Wydawało mi
się, że to bez sensu, ale zaufałem jej. Może miała plan, a może nie
przewidziała, że ci skurwiele obstawią schody i nigdzie nie uciekniemy.
Odstawiła wiadra ze szczotkami i otworzyła zniszczone, odrapane drzwi, za
którymi... była zimna, przerażająca przepaść. Pozostałość po windzie,
przemknęło mi przez myśl. Zwisały stamtąd jedynie liny. Zakląłem. Angie też nie
wyglądała na zachwyconą. Gdzieś obok posypały się strzały. Złapaliśmy się lin i
spuściliśmy się na dół, raniąc sobie ręce, aż popłynęła krew. Wylądowaliśmy po
kolana w wodzie. W dodatku rana na brzuchu okropnie mnie bolała. Rzuciłem
wiązanką przekleństw. Angie się śmiała, powtarzała, że jesteśmy uratowani.
Znajdowaliśmy się w kanałach! Powstrzymywałem wymioty. Tak, tu byliśmy
bezpieczni, pieprzeni gangsterzy nie wiedzieli, że istnieje połączenie między
burdelem, a podziemiem. Zastanawiałem się tylko, czy da się wyjść z tych kanałów,
niezauważonym. Angie znów złapała mnie za rękę. Szliśmy wąskimi, zalanymi
cuchnącą wodą korytarzami. Oddychaliśmy głośno i nie odzywaliśmy się. Chyba
oboje myśleliśmy o tym samym, że jesteśmy tu uwięzieni na wieczność. Aż
zobaczyliśmy przebłysk światła. Podsadzona przeze mnie Angie otworzyła wieko
studzienki. Wreszcie oddychaliśmy chłodnym, jesiennym powietrzem. Byliśmy
mokrzy i upaprani śmierdzącą mazią. Gdzieś blisko usłyszeliśmy nawoływania gangsterów.
Rzuciliśmy się do ucieczki. Pędziliśmy przez podziemne przejście, obok
zastrzelonego przeze mnie chłopaka, i zdyszani wybiegliśmy na most. Przeleciała
koło nas kula. I jeszcze jedna. Wyciągnąłem swoje pistolety i strzelałem, bez
zastanowienia, na oślep. Szybko zorientowałem się, że to nic nie pomoże. Więc po
prostu starałem się osłaniać Angie. Tylko... jak długo jeszcze? Wreszcie kula
trafiła mnie w rękę. Zignorowałem przeszywający ból. Z przeciwnych stron
zbliżali się gangsterzy. Popatrzyłem w dół, na rzekę. Przepaść. I znów na
Angie. Strach. Wahała się. „Tak”, powtarzałem jej, skinieniem głowy. „Tak”,
odpowiedziała tym samym gestem. Złapaliśmy się za ręce i skoczyliśmy. Spadaliśmy
wyjątkowo krótko, to tylko kilkanaście metrów... Ale zderzenie z lodowatą wodą okazało
się w cholerę bolesne. Zanurzyliśmy się głęboko. Obok nas posypały się kule,
zanim pociągnął nas nurt. Nie mogliśmy wypłynąć na powierzchnię, lecz mimo
wszystko trzymaliśmy się za ręce. Dostrzegłem przerażenie w oczach Angie.
Potrzebowała oddechu. Jednego, jedynego oddechu... Zbliżyłem usta do jej ust i podzieliłem
się całym swoim własnym, ostatnim powietrzem.
Normalnie każde kolejne zdanie czytałam z wstrzymaniem powietrza. Super akcja, no i wątek Zico i Angie mi się w tym opowiadaniu bardzo podoba, także więc jestem really, really, really zadowolona;) No i ciekawe czy oboje przeżyją...
OdpowiedzUsuńA wymyśliłam tę akcję, słuchając "Nillili mambo" :D Super, że się podobała^^
UsuńTo chyba moja ulubiona piosenka Block B, ale nie sądziłam, że może być taką inspiracją. Może inne będą miały równie zaskakujący efekt;)
UsuńMoja chyba też :) Właściwie często się inspiruję piosenkami^^
Usuń