29/02/2016

apeiron (rozdział 26)

Sick enough to die


BOMI


Udawałam obrażoną, kiedy mój tata wyjeżdżał ze swoją cycatą babą, by nie zaczął niczego podejrzewać. Jak tylko widziałam, że jego samochód zniknął za zakrętem, wysyłałam do domu służącą i dzwoniłam po Jihoona. 
Leżeliśmy naprzeciwko siebie w pogniecionej pościeli i siłowaliśmy się na stopy. Byliśmy zupełnie goli, jak przez większość spędzonego wspólnie czasu. Wkurzałam się, bo Jihoon zrzucał mnie na podłogę i głupkowato się chichrał, tym częściej, im częściej powtarzałam, że jeszcze się zemszczę. Nagroda to wybór kolejnej pozycji do kochania się. Bałam się, ile wygranych jest już na koncie mojego chłopaka. Co zamiast mnie motywować, sprawiało, że miałam ochotę się poddać.
Dzwonek do drzwi. No świetnie. Kto i po jaką cholerę?!  Założyłam koszulkę Jihoona i poszłam sprawdzić, kogo tu niesie. Za drzwiami był koleś z paczką. Postanowiłam go nie wpuszczać. Jak tata coś zamawiał, niech się tym sam zainteresuje. Wróciłam do swojego pokoju. Skoczyłam na Jihoona i zaczęłam go łaskotać. Znów dzwonek do drzwi. W takich chwilach żałowałam, że odsyłałam służącą. Przeklęłam głośno. Jihoon zaproponował, że otworzy. Wciągnął spodnie i polazł. Zaraz potem rozpoczął się horror.



P.O


                Dwóch pieprzonych kolesi wepchnęło się do domu i zatrzasnęło drzwi. Jeden z nich strzelił mi w udo. O fuck, bolało. Wylądowałem na podłodze, z jękiem złapałem się za ranę, by zatamować krwawienie.
- Co do chu… - nie dokończyłem.
Oberwałem kilka razy po mordzie i zrozumiałem, że mam milczeć. Bomi… niech tylko nie wychodzi z pokoju… niech nie wychodzi!, powtarzałem sobie w głowie. Nie wiedziałem, co było później. Po chwili zorientowałem się, że siedzi przy mnie Bomi, w mojej koszulce, poplamionej moją krwią. Płakała. Jeden z kolesi złapał ją za nadgarstek i pociągnął do garażu, bił, gdy się wyrywała. Nie uspokoiła się. Przeklinała i groziła, że pozabija wszystkich, czym tylko niepotrzebnie ich denerwowała. Drugi zabrał mnie na plecy i też przyniósł do garażu. Przywiązali nas do rur. Rana na udzie nie dawała mi spokoju, odbierała zdolność logicznego rozumowania. To tak bolało, że nie przejmowałem się w ogóle lekko poobijanym ryjem. Odwróciłem się, by spojrzeć na Bomi. Z rozciętej wargi kapała jej krew. Nie wytarła się. Patrzyła na mnie i niczego nie rozumiała. Starałem się nie opowiadać jej o sprawach gangu. Wydawało mi się, że póki trzymam ją z dala od tego wszystkiego, jest bezpieczna. Myliłem się. Przeze mnie znalazła się w samym piekle. I nie miała zamiaru podporządkowywać się panującym tu zasadom. Wściekłość na jej twarzy nie zapowiadała szczęśliwego zakończenia, przeciwnie, tragedię. Ja wiedziałem, że jeśli chcę z tego wyjść cały, jeśli w ogóle chcę z tego wyjść, muszę być poddany porywaczom i dać im poczucie przewagi. Bo jedynie żywy pomogę Bomi. Próbowałem przekazać jej jakoś, żeby mi zaufała. I mnie zrozumiała… Jestem członkiem gangu, złodziejem walizki pełnej pieniędzy… Czy chciałaby się zadawać z kimś takim, jak ja, gdyby to wszystko wiedziała? Jeden z porywaczy ścisnął mnie za policzki i zapytał:
- Gdzie nasza kasa?
Za odpowiedź „jaka kasa?” znowu by mi się dostało. A lepiej póki co zachować przytomność. Moja taktyka nie była skomplikowana: muszę się postarać, żeby ci kolesie nabrali do mnie zaufania. Kilka dni temu Zico wysłał mi sms-a, posługując się zastrzeżonym numerem, że wyjeżdża z Korei i ostrzegł, bym uważał na pieniądze. Te typki widocznie przechwyciły wiadomość. Śledzili mnie przez jakąś aplikację telefonie?!
- Myślisz, że trzymałbym to u swojej dziewczyny? – zapytałem, mimo ściśniętych ust.
Puścił mnie i wyśmiał.
- A gdzie? U siebie?
- Już prędzej…
- Ty oszuście! -  krzyknął i kilka razy kopnął mnie w postrzelone udo.
Chyba na chwilę zemdlałem. Bomi darła się okropnie, aż z powrotem otworzyłem oczy i powtórzyłem:
- O… oszuście?
- Przeryliśmy twoje mieszkanko, idioto. Tam nie było naszych pieniędzy.
- Są… w piwnicy.
Śmiechy porywaczy długo nie ucichły.
- W piwnicy? Kto trzyma pieniądze w piwnicy?!
- Nikt – potwierdziłem – dlatego ja je tam trzymam. By nikt ich nie znalazł. Zadowoleni? Zadowoleni, kurwa?! Bierzcie te pierdolone pieniądze i wypuśćcie nas!
Zapadło chwilowe milczenie, zanim ten, co ze mną rozmawiał, odpowiedział:
- Nie tak szybko, naiwniaczku. Rozejrzę się po twojej piwnicy. Jeżeli nas okłamałeś, twoja panna nie żyje… - wypytał, gdzie mam klucze i zwrócił się do tego drugiego – Jet, przypilnuj ich.
Przeszedł mnie dreszcz. Jet odprowadził kolegę kawałek. Przez ten moment, zbliżając się do Bomi, wyjęczałem:
- Należę do gangu. Podpierdoliliśmy pieniądze tych typów. Nie mam ich w piwnicy, kłamałem, ale nie przejmuj się. Tak długo, jak ich nie dostaną, jesteśmy żywi. Zaufaj mi.
Bomi miała łzy w oczach. Nachyliła się lekko w moim kierunku i wyjąkała:
- C… co?
W tym momencie Jet wrócił do garażu. Łaził w koło, ale nas ignorował. Nie wiedziałem, ile czasu tak spędziliśmy. Jet wyszedł pogadać przez telefon. Obserwowałem jego twarz, gdy przybiegł z powrotem. Był wkurwiony i gotowy wyładować się na nas.
- W twojej piwnicy nie ma pieniędzy! – wysyczał.
Udawałem zdziwienie.
- Co? Co?! To niemożliwe!
- Okłamałeś nas. Patrz, twoja panna zaraz się wykrwawi.
Jet niebezpiecznie zbliżył się do Bomi, wymierzył w nią pistolet. To było ryzykowne posunięcie, ale wierzyłem w swoje umiejętności negocjacji. Spocony z nerwów, wrzasnąłem:
- Nie! Ktoś mi zabrał te pieniądze. I chyba wiem, kto to był. Pomogę je wam odzyskać, ale nie rób nic mojej dziewczynie. Jak coś jej zrobisz, gówno dostaniecie.
- Ty stawiasz warunki?! Ty?!
Jet znowu wyżywał się na mnie. Wydawałem z siebie przerażające jęki. Powinien się wreszcie zmęczyć i dać mi spokój. Po prostu wyładowywał złość. Nie zabije mnie, bo nie odzyska pieniędzy. Muszę to tylko znieść… Wszystko byłoby super, gdyby nie reakcja Bomi:
- Zostaw go! Zostaw! Zostaw! On znowu was okłamał! Nie wie, gdzie są pieniądze! To ja mu je ukradłam, to ja je mam!
Jet podszedł do Bomi. Śmiała się. Była odważna, zbyt odważna. I nieodpowiedzialna! Poprosiłem ją, by mi zaufała. A zaczynała coś, co wszystko popsuło. Czy ona zwariowała?! Odbiło jej?!
- Bomi, co ty wyprawiasz?! – powtarzałem.
- Nie spodziewałeś się, co? Że cię okradłam…
- Przecież mnie nie okradłaś!
- Okradłam! Okradłam go! Ha ha ha! Chcecie te pieniądze? To nas wypuśćcie, a je dostaniecie.
Jet walnął ją w twarz. I jeszcze raz i jeszcze. Zrobiło mi się słabo. A Bomi jakby zupełnie się nie przejmowała powagą sytuacji. Napluła na porywacza.
- Tylko tyle potrafisz?! Bić leżącą i związaną kobietę?! No dawaj! Walczymy?
- Bomi! – powstrzymywałem ją, nie przestając się trząść. 
Czy ona celowo go prowokowała? Co chciała osiągnąć? Odwiązał ją… Przycisnął twarzą do stolika, na którym wcześniej porozwalane były jego papierosy, telefon, spluwa, pochował to wszystko w kieszenie. Zaśmiał się lubieżnie i spuścił spodnie z gaciami.
- Nie… - błagała Bomi.
- Nie, tylko nie to! – płakałem.
- Zerżnę cię, suko.
Jet podciągnął jej koszulkę. Zaśmiał się znowu i… zaczął ją gwałcić. Krzyczała. A ja szarpałem się i wyłem, oglądając to wszystko ze świadomością, że jej nie pomogę. W pewnej chwili Bomi zamilkła. Jet odszedł kawałek, a ona nieprzytomna upadła na podłogę. Niech ktoś mnie zabije… niech ktoś mnie zabije, proszę… powtarzałem sobie. Bomi otworzyła oczy. Zamrugała do mnie porozumiewawczo. Pokazała mi, że mam milczeć. O Boże, co ona wymyśliła? Jet podszedł do kranu, nadał wody do wiadra i chlusnął w Bomi. Nie ruszała się. Udawała nieprzytomną. Jeszcze raz poszedł nalać wody, a Bomi zerwała się z podłogi i pognała do domu. On za nią. Ich kroki po chwili ucichły, zabrzmiał jedynie strzał.



BOMI


                Stałam w drzwiach garażu. W ręce trzymałam pistolet mojego taty. Byłam upaprana krwią tego skurwysyna Jet’a.
- Zabiłam go -  powiedziałam – zabiłam.
Jihoon się rozpłakał. Przytuliłam go. Mieliśmy niewiele czasu. Musieliśmy uciec, zanim przyjedzie ten od sprawdzania piwnicy. Rozwiązałam Jihoona i pomogłam mu wejść po schodach do domu, dałam do ubrania sweter taty. Założyłam coś na siebie. Zabraliśmy potrzebne rzeczy i po chwili byliśmy gotowi wyjść.
- Gdzie zaparkowałeś? – spytałam.
- Przy drodze… za domem. Nie poprowadzę…
- Ciii… - uspokajałam go – umiem jeździć.
Na dworze widzieliśmy pojedyncze osoby. Nikt nie zareagował, choć byliśmy ranni. Pewnie dlatego, że nadal trzymałam w ręce pistolet. Zaprowadziłam Jihoona do auta i położyłam na tylnym siedzeniu. Krwawił i coś mamrotał. Wiedziałam, że umrze, jeżeli nie pojedzie do szpitala… jednocześnie zbyt wiele ryzykowałam, wysyłając go tam. Złapaliby go ci skurwiele, albo policja. Jihoon był gangsterem, a ja nic nie podejrzewałam! Narażał mnie na niebezpieczeństwo, a ja… zabijałam, by go ratować. Wsiadłam do auta i odjechałam. Nie odzywałam się. Jihoon też nie. Czasami odwracałam się i na niego patrzyłam. Potrzebował pomocy lekarza. Późno wieczorem, za Seulem, trafiłam po drodze na podupadający punkt medyczny. Zaparkowałam i otworzyłam tylne drzwi.
- Honnie… - szepnęłam – idziemy do lekarza.
- Pozwól mi umrzeć – powtarzał, bełkotliwie.
- Umrzeć?! Czy ciebie popierdoliło?! Nie po to cię ratowałam, byś mi tu wykitował! Let’s go!!!
Jihoon był półprzytomny. Pomogłam mu wyjść z auta i zdołałam go zaciągnąć do tego punktu. Zawołałam lekarza. Zamiast ratować mojego chłopaka, dał mi do wypełnienia kwestionariusz. Podarłam go. Podniosłam pistolet i wycelowałam prosto w czoło lekarza.
- Zajmij się pacjentem, albo odstrzelę ci głowę!
Wahał się, patrząc na Jihoona.
- Powinniście się zgłosić do szpitala. To rana postrzałowa, tu go nie zoperuję…
Przekonałam go, strzelając w powietrze. Pilnowałam, gdy przy pomocy jedynej pielęgniarki podawał Jihoonowi znieczulenie, uzupełniał krew, podłączał do kroplówki. Mnie też poopatrywał. Przez cały czas miałam w ręce pistolet. I nie powiedziałam, że zostałam zgwałcona. Sama nie chciałam o tym pamiętać, choć jeszcze czułam ból i to nie pozwalało o wszystkim zapomnieć. Jihoon odzyskał przytomność, ale nie rozmawialiśmy. Powtarzał jedynie, że przeprasza. Ja go uspokajałam. Wreszcie przy pomocy lekarza zaprowadziłam Jihoona z powrotem do auta. O świcie zatrzymaliśmy się w pokoju wynajmowanym na godziny, gdzieś w okolicach Pusan. Zjedliśmy coś kupionego po drodze i położyliśmy się obok siebie. Zadrżałam, gdy Jihoon mnie przytulił.
- Nie… - poprosiłam – nie…
- Dlaczego? – płakał Jihoon – dlaczego go sprowokowałaś?
Wtuliłam twarz w jego sweter i wreszcie sama też się rozpłakałam.
- Czy ty nie rozumiesz, że to był jedyny sposób, by nas uratować?!

3 komentarze:

  1. WOW!!! Ale akcja! Zajebisty rozdział! Przepraszam za ten przymiotnik, ale po prostu na niego zasługuje. Ciągle trzymał w napięciu. Już myślałam, że będzie naprawde źle z tą dwójką, ale na szczęście uszli z życiem;) Bomi mnie naprawdę zaskoczyła. Pomimo tego co zrobił jej ten skurwiel, zachowała zimną krew i dzięki niej się uratowali:) Chyba zastałam jej fanką;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Luz, ja jestem przyzwyczajona do takich słów, ma się biasów raperów:>
      Tak planowałam, żeby z Bomi z rozpieszczonej idiotki zrobić bohaterkę, cieszę się, że mi to wyszło^^

      Usuń
    2. Wyszło, wyszło, tego możesz być pewna! Ach, ciekawe co z nimi dalej będzie;)

      Usuń